Dzień dobry! Mam nadzieję, że siedzisz wygodnie, w ręce trzymasz kubek ulubionej kawy lub herbaty i trafiłeś(aś) tutaj, bo masz ochotę przeczytać coś ciekawego. Jeśli tak – to faktycznie – wybrałeś(aś) najlepiej, jak mogłeś(aś) :) Dzisiaj trochę dalej od technologii, ale w końcu nie samymi smartfonami człowiek żyje, prawda? ;)
Każdy w życiu ma jakiś cel. Mniejszy lub większy. Dla każdego z nas ma on inną wagę i coś, co dla innego będzie normą, dla drugiego będzie sukcesem. W tym roku postanowiłem również wyznaczyć sobie cel – w tym przypadku sportowy – który okaże się dla mnie sukcesem. Jest nim Korona Półmaratonów Polskich. I wiesz co? Udało mi się! W momencie, gdy piszę bowiem te słowa, bolą mnie nogi po ostatnim biegu do Korony i w sumie nie wiem jak mam siedzieć, ale ten ból za każdym razem ma w sobie coś przyjemnego. Postanowiłem podzielić się wrażeniami oraz pewnym doświadczeniem, a właściwie obserwacjami, które pojawiły się w mojej głowie w tracie biegów. Być może i Ty w przyszłym roku postanowisz sięgnąć po Koronę?
Na początek, słowo wyjaśnienia czym jest Korona Polskich Półmaratonów? Jest to projekt, utworzony w 2013 roku przez Polskie Stowarzyszenie Biegów przy współpracy z Wojskowym Klubem Biegacza „Meta” Lubliniec, polegający na zdobyciu mety w wyznaczonych biegach. Co roku lista półmaratonów, które wchodzą w skład Korony może się zmieniać, podobnie jak zasady. W tym roku, do wyboru było 10 imprez, i aby zaliczyć Koronę, należało ukończyć 5 z nich. W tym roku było pewne „ale”, bowiem należało zaliczyć co najmniej jeden z wymienionych półmaratonów. Na przykład z trójki Poznań, Warszawa, Kraków, należało ukończyć jeden z nich. Podobnie było z innymi imprezami. Mój wybór był oparty oczywiście na Regulaminie oraz… odległości od mojego miejsca zamieszkania do wybranych miast. I tak wybór padł na domowy Poznań, Wrocław, Grodzisk Wielkopolski, Piłę oraz Gniezno.
Założenie wydaje się proste lecz półmaraton – 21,097 kilometra – to wcale nie taka łatwa sprawa. Nie jest do dystans, który moim zdaniem można przebiec ot tak. Tutaj jednak się przygotować i z marszu osoba, która większość czasu spędza przed telewizorem lepiej, by nie próbowała startować. Dla własnego bezpieczeństwa i zdrowia. Jeśli jednak jednak jesteś zdeterminowany(a), to trenuj i zmierz się z tym dystansem, bo choć to tylko/aż połowa królewskiego dystansu, to ukończenie biegu jest czymś, czym już można się pochwalić. Poza tym mówimy o 5 biegach i choć są one rozłożone w ciągu roku, to warto poświęcić trochę czasu na przygotowania. Nie będę pisał o tym co należy robić, jak biegać, ile biegać itp. Moje bieganie opiera się na tym, że ma mi to przede wszystkim przynosić radość i choć sam staram się czerpać z doświadczeń innych, to często lubię po prostu wyjść z domu i pobiegać wyłącznie dla samego siebie.
Każdy z biegów, miał swoją atmosferę oraz charakterystykę, dzięki czemu każdy zapamiętam w inny sposób. Składało się na to wiele czynników, takie jak pogoda, moje samopoczucie, walka ze samym sobą czy organizacja samej imprezy. Na treningach biegałem po 15-17 kilometrów i miałem świadomość, że do połówki jeszcze trochę brakuje, a na zawodach trzeba będzie to dobiec, więc dość naturalnie – wzbudzało to we mnie pewne wątpliwości. A na początku było ich całkiem sporo, zaczęło się bowiem od deszczu w Poznaniu.
Nie mogło zacząć się przyjemniej. Domowy bieg, dużo znajomych na trasie oraz świadomość, że po wszystkim miałem blisko do domu – to wszystko napawało entuzjazmem ;). Tak jak wspomniałem – zaczęło się od wątpliwości, bowiem w dniu startu padało. Padało i to jeszcze jak! W zasadzie nie zdążyłem dojść na linię startu, a czułem, jak moje buty przemokły. Niemniej bieg przy takiej ulewie staje się wielką przyjemnością, i o ile krople deszczu nie zacinają Ci prosto w twarz, to jest naprawdę sympatycznie. Biegło mi się o dziwo całkiem dobrze i w sumie bardziej martwiło mnie to, czy narzuciłem odpowiednie – nie za szybkie – tempo. Na półmaratonie bowiem nie ma przelewek. Jak za szybko wystartujesz to przepadłeś(aś). A zawsze znajdzie się parę osób, które startują z dużym optymizmem, by potem po 3-4 kilometrach przejść do spacerowania. Tu wychodzi brak doświadczenia i doskonale to rozumiem. Po pierwszych kilometrach, gdy jesteś w pełni sił, czujesz moc w nogach i skoro do tego momentu idzie Ci tak dobrze, to później też tak będzie. Tym bardziej, że właśnie owe pierwsze kilometry mijają zawsze szybko.
U siebie zauważyłem pewien schemat. Pierwszy kilometr mijasz tak szybko, że nawet nie zdążysz zauważyć, że za chwilę zbliża się już drugi. Adrenalina i stres przedstartowy dają tu o sobie znać. Za każdym razem, gdy stałem na starcie, widząc zbitą masę ludzi czułem, jak przybywa mocy! Zacząłem się śmiać sam do siebie i odniosłem wrażenie, że to MÓJ dzień. Szczególnie jest to mocne, gdy dookoła widać zawodników, o posturze delikatnie zaokrąglonej – nawiasem pisząc – nie warto ich lekceważyć. Na mocny start składa się też inny czynnik. Ustawienie na starcie. Na tak dużych zawodach obowiązują strefy czasowe, w których orientacyjnie każdy ustawia się tak, jak czuje że pobiegnie. I tak np. przy półmaratonie jest to np 1:30h, 1:40h itd. Oczywiście zalecam uczciwość i wybór strefy, która rzeczywiście odzwierciedla Twoje możliwości. Zawsze jednak znajdą się tacy, którzy zdecydowanie za bardzo wierzą w swoje możliwości… lub wyznaczyli sobie cele nie do przeskoczenia na obecnym etapie rozbiegania.
Startujesz, włączasz stoper w zegarku lub Endomondo i płyniesz z tłumem, który zazwyczaj biegnie trochę szybciej niż masz w założeniu. Ty jednak czujesz się tak wspaniale, nabuzowany energią etc., że stwierdzasz, że i tak wszyscy biegną… za wolno. Gdy zaczynałem startować w różnych zawodach, takie uczucie towarzyszyło mi niemalże za każdym razem, a jest ono zdradliwe, bo później musiałem mierzyć się z opadającymi siłami, i to znacznie wcześniej niż zakładałem. Start jest naprawdę trudny i ciężko przezwyciężyć wszystkie te elementy, a szczególnie zmusić się do swojego tempa, które wydaje się początkowo żółwim.
Wracając jednak do deszczowego biegu w Poznaniu. Przemoczony, spocony – w sumie na jedno wychodzi bo mokry byłem do ostatniej nitki – udało ukończyć mi się bieg z czasem, którego – jak się okazało – do dzisiaj nie mogę pobić. A przynajmniej nie udało mi się to w kolejnych czterech biegach. Osiągnięcie mety było naprawdę wspaniałe, tym bardziej, że po drodze dopingowali mnie znajomi. I to w gruncie rzeczy, choć wydawałoby się nieistotny fakt, bardzo ważny szczegół. Lubię bowiem, gdy wiem, że gdzieś na trasie ktoś czeka, by przybić mi piątkę, motywująco krzyknąć. To daje niesamowitego kopa, dzięki któremu zapominam przez jakiś czas o zmęczeniu. I jeśli wiem, że ktoś czeka na przykład na 10 kilometrze to już od 8-9 zaczynam odliczać i „czekam” na ten moment, później gdy już jest po wszystkim takie spotkanie daje otuchy na kolejne metry. Trzeba tylko uważać, żeby mimowolnie nie przyspieszać, co pojawia się bardzo naturalnie – doping uruchamia kolejne pokłady mocy! ;).
Po deszczowym Poznaniu przyszedł czas na słoneczny i gorący Grodzisk Wielkopolski. Zachęcony dobrym wynikiem – dobrym dla mnie – czułem, że może być teraz tylko lepiej. Tym bardziej, że impreza w Grodzisku słynie ze świetnej organizacji oraz kibiców, którzy dopingują na całej trasie. I rzeczywiście obydwie te rzeczy się sprawdziły. Muszę przyznać, że praktycznie wszystkie miasta mogą uczyć się od organizatorów z Grodziska tak świetnie poukładanej imprezy.
Trasa biegu jest dość specyficzna, sporo prowadzi między domkami jednorodzinnymi oraz ma cechę, której nie lubię. Składa się bowiem z dwóch pętli – każda po około 10 kilometrów. Przyznam, że nie ma nic gorszego niż biec dwa razy tę samą trasę, szczególnie na tak długim dystansie. Jak się wkrótce miało okazać, dla mnie była to dodatkowa katorga. Mniej więcej na 6-7 kilometrze złapała mnie grupa, która wraz z peacemakarem biegła na 1:50h. Do tego momentu biegło mi się dobrze, miałem równe tempo, więc postanowiłem dołączyć się. „A może uda się pobiec poniżej 2h?” – myślałem sobie. Dość szybko okazało się, że takie tempo nie jest dla mnie, a przynajmniej nie teraz. Efekt? Przebiegłem najszybsze pierwsze 10 kilometrów w historii moich maratonów, a po 12 kilometrze zaczął się u mnie kryzys, który trwał do samej mety. Nie pomagają kibice, woda, izotoniki, czy kurtyny wodne. To było moje najgorsze 9 kilometrów w sezonie. Tak więc wyrywać do przodu, nie było warto.
W tym miejscu chciałbym się podzielić z Tobą kolejnym doświadczeniem. Nie napiszę co prawda dla niektórych tutaj nic odkrywczego, ale dla mniej zaawansowanych biegaczy będzie to myślę dobra rada. A brzmi ona – nie idź! To jedna z najgorszych rzeczy, jakie możesz zrobić na zawodach. Lepiej biec, truchtem, wolno, powłóczyć nogami, ale jednak – biec. Nieroztropność w Grodzisku zafundowała mi właśnie marsz. Ciężko bowiem było mi przemóc w sobie zmęczenie i wewnętrzny głos, który mówił, żeby się zatrzymać, przejść do chodu lub nawet zejść z trasy. A walczy w Tobie masa żywiołów. Są np. osoby, które biegną, po czym nagle przechodzą do spaceru, bo nie mają już siły. Mijasz ich, a po chwili delikwenci wyprzedzają Cię, bo złapali oddech, dodatkowo widzą, że odstawiło ich kilka osób, więc muszą nadgonić… No i znów zaczyna się ten sam proces. Szybki start, brak sił i znów spacer. Niektóre osoby zdarzało mi się na zawodach w ten sposób widzieć po 4-5 razy! W pewnym momencie zastanawiałem się, czy nie mam jakiegoś deja vu… W każdym razie ostatecznie takie osoby są za mną na mecie. Podsumowując, Grodzisk nie nakręcił mnie pozytywnie, przed nocnym biegiem we Wrocławiu, który był tydzień później.
Do Wrocławia przyjechałem z postanowieniem, że więcej taka sytuacja, jak w Grodzisku – nie może mieć miejsca. Zero szaleństw, interesuje mnie tylko moje tempo. Nie liczą się inni, tylko ja i moja walka z dystansem. Założenie było proste, trzymam się określonego tempa, a dodatkowo podłączam się pod kogoś, kto biegnie podobnie. I tu kolejna uwaga i moje spostrzeżenie. Jeśli masz możliwość i ktoś rzeczywiście biegnie podobnym tempem jak Ty, biegnij razem z nim. Nikt nie mówi, by dolepiać się krok w krok, ale miej daną osobę w zasięgu kilku kroków i biegnij za nią. Mi udało się, w ten sposób podłączyć pod dwie dziewczyny, które przez 11 kilometrów biegły w okolicach 6 minut na kilometr, co było dla mnie optymalne.
Takie podczepianie się, również wydaje się z pozoru niczym interesującym. Nie jest również łatwo taką osobę znaleźć. Zazwyczaj ktoś albo biegnie za szybko, albo po jakimś czasie okazuje się, że jego tempo nie jest wcale tak szybkie, jak Ci się wydawało. I jeśli znajdziesz się w drugim przypadku, to nic straconego. Ja zawsze w ten sposób tłumaczę sobie w głowie, że „odpoczywam”. Zerwanie się za zawodnikiem, którego tempa nie jesteś w stanie utrzymać, może się skończyć kiepsko, tak więc tutaj warto dobrać sobie „partnera/-kę” rozważnie. Czasu jest dużo, tak więc nawet jeśli przez 1-2km z kimś pobiegniesz, to i tak warto tego spróbować. W moim przypadku daje mi to dodatkową motywację oraz wyzbywam się myśli „OK, to może trochę zwolnię”, zawsze bowiem staram się dotrzymać kroku partnerowi lub partnerce, a poza tym wyrabia to nawyk równego tempa.
Taki zabieg we Wrocławiu pozwolił mi osiągnąć o wiele lepszy wynik niż tydzień wcześniej i choć nie pobiłem rekordu z Poznania, to były to niezwykle udane zawody. Dodatkowo nocne miasto ma swoje uroki, i gdy nagle przebiega nią kilka tysięcy osób, sprawia to, że taki bieg pozostaje w pamięci. Z Wrocławia zapamiętam również kilka innych rzeczy. Długi czas oczekiwania na start w strefach czasowych – stałem w nich chyba z 40 minut. Późniejsze stawienie się w swojej strefie stanowiło ogromne wyzwanie, bowiem w wąskich przejściach, trudno było przepychać się przez tłum zawodników. Kolejne wspomnienie po Wrocławiu to start przy muzyce klasycznej. Co prawda oduczyłem się biegać z muzyką na uszach, ale do biegu pobudzała mnie zazwyczaj muzyka rockowa, ewentualnie elektroniczna, ale nigdy nie klasyczna. Ciekawy pomysł i z pewnością nietypowy, doceniony przez innych uczestników. Na szczęście na trasie takich doznań muzycznych już nie doświadczyłem za wiele, bowiem grajkowie, którzy mieli dogrywać na trasie – gdy przebiegałem obok nich – zdawali się przysypiać ;).
Po dłuższej przerwie, przyszedł czas na Piłę. Plany, który miałem na biegi jesienne (Piła + Gniezno), były dość ambitne. Wakacje miałem przepracować znaczniej uczciwiej i ciężej niż rok temu, jednak na planach się skończyło. Do półmaratonu w Pile przystępowałem wręcz z marszu wysiadając z autobusu z Berlina, gdzie kilka godzin wcześniej, wśród hal targowych na IFA, przeszedłem 15 kilometrów. W sumie dobry trening. Do tego 4 godziny snu. Zapowiadało się ciekawie… Trochę zrezygnowany, stwierdziłem, że to jest ten czas, kiedy trzeba pobiec totalnie treningowo. Tak też zrobiłem i w sumie pokonywało mi się mój dystans nie najgorzej, aż do momentu 7. kilometra. Wówczas chwyciły mnie problemy żołądkowe. Masakryczny ból brzucha oraz niesamowita pokusa zejścia z trasy i ulżenia tym męczarniom. W Pile moja przygoda z Koroną mogła się skończyć, przez głupi problem z żołądkiem. I chyba już sama ta myśl jakoś pozwoliła mi zagryźć zęby. Kolejne 3 kilometry pod znakiem heroicznego motywowania się i przewalczenia tego bólu, ale potem kryzys minął. Oczywiście później pojawiło się zmęczenie, co w efekcie przyniosło drugi najgorszy wynik. Tym się jednak nie martwiłem. Radość z ukończonego biegu była większa.
Ten bieg z kolei przyniósł wiedzę na temat swojego organizmu i ewentualnych reakcji na żele energetyczne czy izotoniki. Naprawdę warto sprawdzić swoją tolerancję na obydwie te rzeczy przed samymi zawodami, by zobaczyć jak reagujesz na dany specyfik przy dużym zmęczeniu i obciążeniu. Normalnie wszystko może wyglądać w porządku, ale gdy organizm wyczerpuje swoje paliwo, sytuacja drastycznie się zmienia. W moim przypadku akurat mogło być zupełnie inaczej. Zwykła niestrawność, kiepsko przyjęte śniadanie, cokolwiek, jednak od teraz – chyba bardziej zapobiegawczo – na trasie korzystam tylko z wody. To jednak najlepszy sposób na regeneracje w trakcie biegu.
Jeśli już jesteśmy przy punktach odżywczych podczas biegów, mała uwaga dla osób mniej doświadczonych. Nie musicie rzucać się na pierwsze stoliki, gdzie rozdają wodę. Kilka metrów dalej na pewno stoją kolejne butelki, gdzie osoby podające napoje stoją praktycznie bezrobotne, a w tym samym czasie pierwsze stanowiska nie nadążają z uzupełnianiem kolejnych kubków. Robi się przez to niepotrzebny tłok w strefie. To już tak zupełnie na marginesie.
Ostatni bieg. Gniezno. Te zawody charakteryzują się mocnym i uderzającym prosto w twarz wiatrem. Trasa biegnie przez pobliskie wsie, gdzie teren jest otwarty, tak więc o tej porze roku podmuchy wiatru są w tym miejscu naprawdę spore. Jednak nie to było najtrudniejszą przeszkodą tego dnia. Niestety muszę o tym wspomnieć, bowiem Bieg Lechitów zorganizowany jest fatalnie i to przy najważniejszym punkcie, którym jest bezpieczeństwo. Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle na trasie biegu, zawodników zaczął mijać samochód. Rosło ono wraz z upływem czasu, gdy pojawiało się ich na drodze coraz więcej! To niedopuszczalne, by taka sytuacja miała miejsce! W sieci zawrzało i pojawiło się kilka zdjęć, gdzie wśród zawodników jadą samochody. Czym innym bowiem jest wyznaczona strefa dla biegaczy, gdzie obok mogą przejeżdżać pojazdy, a czym innych sytuacja, gdzie nikt nad tym nie panuje. Absurdem było już, gdy przede mną jedno z aut przecięło mi drogę – Pani bowiem koniecznie chciała skręcić. Bez komentarza…
Tym samym biegu w Gnieźnie, pomimo dobrego wyniku, nie będę wspominał dobrze, a szkoda bo w końcu był to ostatni w Koronie. Pomijając już ten fakt, uświadomiłem sobie, że każda z opisanych przeze mnie imprez odbyła się w różnych warunkach. Poznań – deszcz, Grodzisk Wielkopolski – słońce, Wrocław – noc, Piła – pochmurno, Gniezno – wietrznie. Oczywiście dochodzą do tego wspomnienia w postaci mojego samopoczucia i muszę przyznać, że te 5 biegów sporo mnie nauczyło. Nie oznacza to, że od teraz będę wystrzegał się błędów. Nie raz i nie dwa poniesie mnie fantazja i zrobię głupstwo, które będzie kosztować mnie utratę sił, czy też szansę na dobry wynik.
Postanowiłem podzielić się z Tobą moimi wrażeniami, ponieważ być może zainspiruję Cię to do osiągnięcia podobnego celu. Nie chciałem przy tym wypisywać motywacyjnych przemów i choć tekst się trochę wydłużył niż planowałem, to na swoim przykładzie mam nadzieję, że choć trochę pokazałem Ci, jak to wygląda, gdy tracąc siły jesteś w 2/3 dystansu i mówisz sobie „nigdy więcej”. Mam tak prawie za każdym razem, ale powrót do domu, zdobyty medal i odpoczynek powodują, że już myślę o kolejnym wyzwaniu!
Miłego dnia!