Miałem kiedyś iPhone’a. iPhone’a 7. Byłem z niego bardzo zadowolony, ale porzuciłem go na rzecz innego smartfona. O zgrozo – przeszedłem na takiego, który pracuje na Androidzie.
W momencie, gdy piszę ten tekst, mam już za sobą kilka dni z iPhone’m 11. Dzięki uprzejmości sklepu X-KOM, mam ogromną przyjemność dłużej potestować ten model, co przy okazji mojego powrotu do iOS-a, skłoniło mnie do kilku refleksji.
Przede wszystkim, pierwsza rzecz, która bardzo mnie dotknęła to miłe uczucie wejścia znowu do tego samego sadu i nasycenia zmysłów bardziej dojrzałym owocem. Możliwość korzystania z iPhone’a po dłuższej przerwie sprawiła, że wiem już, że tęskniłem za tym sprzętem nie zdając sobie nawet z tego sprawy.
Dopełnienie odbyło się poprzez skompletowanie “apple-owej” drużyny marzeń – iPad, MacBook, iPhone. Wszystkie puzzle znów wskoczyły na swoje miejsca.
Tak było też wcześniej, gdy byłem posiadaczem iPhone’a 7. Wówczas jako ostatni dołączył do moich „zdobyczy”, ale to z niego miałem największą frajdę. Wcześniej zawsze gustowałem w dużych smartfonach. Samsung Galaxy Note 4, potem Galaxy S7 Edge. Aż tu nagle zmiana przekątnej wyświetlacza. Nie powiem – przejście z 5,5-calowego ekranu na 4,7 wiązała się z dziwnym uczuciem “kroku wstecz”, ale okazało się, że to był świetny wybór.
Zachwyciła mnie mobilność “siódemki”. To jak przyjemnie, bez gimnastykowania palców i ręki, można korzystać ze smartfonu jedną dłonią.
Drugą kwestią był system. Dla kogoś takiego jak ja, kiedy to cały czas korzystałem z Androida, przejście na iOS było odświeżające. Tym bardziej, że miałem pod ręką inne, wspomniane urządzenia z sadu, które świetnie współpracowały z telefonem. Oczywiście iOS ma pewne elementy, do których trudno było mi się przyzwyczaić. Czasami było to wręcz irytujące, ale przepracowałem to, poszedłem ze sobą na pewne kompromisy i nie mam z tym dzisiaj problemu. Nie mogę bowiem powiedzieć, że iOS jest gorszy lub lepszy od Androida. Jest po prostu inny i albo akceptujesz taką “inność”, albo nie. Wówczas czułem się przekonany. Dziś też jestem.
Sam iPhone 7 choć był bardzo dobrym smartfonem, miał swoje wady. Konkretnie dwie, z czego jedna kluczowa:
- Pierwsza wada: bateria – mała pojemność, brak wsparcia szybkiego ładowania i prędkość z jaką telefon tracił energię doprowadzały mnie do irytacji.
- Druga wada: aparat – o ile sama bateria dawała się w znaki dopiero pod koniec mojej dwuletniej przygody z „siódemką”, tak niedosyt fotograficzny poczułem stosunkowo szybko. Nawet w stosunku do Galaxy S7 Edge miałem wrażenie, że zrobiłem tutaj krok wstecz.
Dla mnie akurat aparat to kluczowa funkcja smartfonu. Uwielbiam robić zdjęcia, lubię pobawić się ustawieniami, pokombinować z opcjami i sprawdzić różne możliwości. Oczywiście nie jest tak, że chodzę na co dzień ze statywem i z namaszczeniem przykładam do każdego zdjęcia wielką uwagę. Aparat służy mi do prozaicznych rzeczy, ale nie da się ukryć, że czuję satysfakcję, gdy widzę, że zdjęcie to jakościowy, fajny kadr. iPhone 7 nie robił złych zdjęć, w dzień trudno byłoby się do czegoś przyczepić w czasach jego świetności, zgrzyty pojawiały się jednak już wieczorami.
Największy zawód jednak poczułem wraz zachwytem nad fotograficznymi możliwościami Huawei P20 Pro (TU moja „skromna” recenzja), którego po jakimś czasie udało mi się w sprzyjających okolicznościach nabyć.
Wraz z nim, poczułem niesłychaną moc związaną z aparatem i tym, co może dać mi pod tym kątem smartfon. Dzisiaj P20 Pro nie robi już takiego wrażenia, ale w momencie premiery mocno odstawił konkurencję. Nocna fotografia, kapitalne rozpoznawanie scen, świetnie działająca Sztuczna Inteligencja – to główne elementy, które ukierunkowały trendy w fotografii mobilnej, ale sama jakość zdjęć była też o wiele lepsza.
Moja fotograficzna dusza po jakimś czasie dała za wygraną i ostatecznie pozbyłem się iPhone’a 7 na rzecz P20 Pro, z którego korzystam do dziś. Trudno było mi zaakceptować braki w tym aspekcie w iPhonie i choć modele te miały swoją premierę w innym czasie, to nie da się ukryć, że wtedy Apple naprawdę był w tyle pod kątem mobilnej fotografii.
Przyznam, że po tej przygodzie z „siódemką” miałem w planach wrócić do iPhone, ale dopiero, kiedy pojawi się jakiś fotograficzny progres. A ten był w „ósemce” jaki był… Zachwycał chyba tylko fanów Jabłka. Świat Androida był zdecydowanie dalej.
iPhone 8 nie wnosił moim zdaniem nic nowego. Model X oraz Xs już tak, ale nie na tyle, by skusić się na zmianę. I dopiero teraz, wraz z modelem 11 – w końcu – poczułem, że nadszedł czas na wielki powrót. W końcu mam w ręku iPhone’a, który świetnie radzi sobie fotograficznie i przewyższa to z czym miałem dotychczas do czynienia na Androidzie (wiem, to mocne zdanie). Nie czuję również żadnego niedosytu lub poczucia, że mi czegoś brakuje. Owszem P20 Pro nadal ma to „coś”, i choć nie jest już ani najnowszy ani najlepszy, to w dalszym ciągu uwielbiam nim uwieczniać chwile. Nadal słyszę od innych osób: “zrób zdjęcie swoim telefonem, bo masz lepszy aparat”. Niemniej – iPhone 11 to już rasowy sprzęt i na konkurencję się nie ogląda.
Patrząc z perspektywy takiego użytkownika jak ja, czuję się dokładnie tak, jak wtedy, gdy ostatecznie pożegnałam się z iPhonem 7. Dzisiaj zrobiłbym to samo z P20 Pro. Bez żalu, bowiem w końcu mam w smartfonie z jabłkiem z logo wszystko to, co sprawia, że czuję się na co dzień z tym sprzętem bardzo dobrze.
Tak – recenzja już się pisze. W sumie nie mogę się jej doczekać i Waszych reakcji na ten materiał. Wiem też, że po skończonych testach na pewno będę tęsknił do aparatu w iP11, bo jakkolwiek szybkość działania, niezawodność softu, rewelacyjne spasowanie – są do przewidzenia – tak kwestie fotograficzne nie były dla mnie tak oczywiste. Przy okazji wyszło, że kapitalnie kręci się tym sprzętem również filmy, a stabilizacja jest tak dobra, że nie potrzeba żadnego gimbala. Ale żeby nie było tak słodko zdradzę, że jest punkt, na który przychodzi mi ponarzekać… Tak, myślę o baterii, ale więcej o niej już w pełnej recenzji.