No i skończył się, trzeci (i przynajmniej na ten moment oficjalnie ostatni) sezon jednego z najważniejszych i najbardziej cenionych seriali ostatnich lat. Kariera polityczna małżeństwa Underwoodów dobiega powoli do finiszu. Przyznaje to z niekłamanym smutkiem, ponieważ przez ten czas w pewien sposób zżyłem się z bohaterami House of Cards. Frank i Clare na pewno nie mogą być określeni jako postacie pozytywne, jednak śledzenie kolejnych tworzonych przez nich intryg i ciekawość dotycząca tego jak daleko uda się im zajść wzbudzały we mnie, jak i w milionach innych widzów prawdziwą ekscytację towarzyszącą nam nawet przez długie miesiące dzielące premiery kolejnych serii.
Jako, że minęło już kilka dni od czasu, kiedy skończyłem oglądać ostatni odcinek a mimo to nie mogę przestać zastanawiać się nad jego finałem postanowiłem zebrać ogół moich przemyśleń i pokusić się o subiektywną ocenę ostatniego sezonu Domu z Kart. Zanim przejdę dalej muszę zaznaczyć, że tym razem przy opisywaniu mojej opinii na pewno nie uda mi się uniknąć spoilerów, więc osobom, które nie chcą znać szczegółów fabuły polecam ostrożne podejście do tekstu.
Nie da się ukryć, że wszyscy zastanawiali się jaką drogą pójdą tym razem scenarzyści. Przez dwa pierwsze sezony kierunek kariery Franka Underwooda był przez niego samego bardzo jasno wyznaczony i po tym gdy, wreszcie udało mu się zasiąść na fotelu najważniejszego przywódcy wolnego świata konieczne było określenie kolejnego celu. Zamiast jak podpowiadały internetowe dowcipy walczyć o schedę po papieżu Franciszku lub wprost władzę nad światem prezydent Underwood będzie się jednak musiał tym razem zmierzyć z ciężarem sprawowania urzędu prezydenta oraz jak każdy demokratyczny przywódca z oceną wyborców. W obu tych przypadkach będzie to bardzo nieprzyjemny pojedynek.
Jasne jest, że dla człowieka opanowanego tak bardzo chorobliwą ambicją bycie, po prostu prezydentem nie mogło być wystarczające. Frank od samego początku wyznacza więc sobie za cel przeprowadzenie nowej wielkiej społecznej rewolucji w USA i przejście do historii jako postać równa przywódcom takim jak np. Franklin D. Roosevelt. Poza naprawą swojego kraju planuje też w międzyczasie rozwiązać konflikt izraelsko-palestyński i dzięki tym dokonaniom z łatwością wygrać kolejne wybory prezydenckie. Ponadto jest jeszcze Clare (w tej roli jak zawsze perfekcyjna Robin Wright), która rolę pierwszej damy traktuje jedynie jako pozycję wyjściową dla zbudowania własnej kariery.
Te główne wątki fabuły bardzo ładnie spinają w całość wszystkie zaprezentowane nam w tym roku odcinki i myślę, że jest to jedna z największych zalet nowego sezonu. Dzięki tak szerokiej gamie dużych tematów akcja toczy się bardzo wartko i nawet Ci, którzy narzekali że, poprzednie serie miewały czasami wolniejsze momenty tym razem powinni być zadowoleni. Poza jak zawsze niesamowitą dynamiką związku Underwoodów, który tym razem napotka na jeszcze większe problemy doskonale wypada też Doug Stamper. Z jednej strony musi On dojść do siebie po wypadku z końca drugiego sezonu. Z drugiej jego wierność oraz żelazna konsekwencja będą musiały się zmierzyć z obsesją dotyczącą nieuchwytnej Rachel i finał tego wątku jest na pewno jednym z bardziej szokujących momentów w całym sezonie.
Co do gry aktorskiej to nie ma chyba potrzeby się rozpisywać, gdyż stoi ona na jak zawsze najwyższym poziomie, muszę jednak osobno wspomnieć o pojawiającej się nowej postaci. Prezydent Rosji Viktor Petrov (w tej roli Lars Mikkelsen) pojawia się jako główny oponent amerynańskich starań o misję pokojową w Dolinie Jordanu i w pojedynku charakterów z Frankiem Underwoodem wypada doskonale. Rola moskiewskiego przywódcy perfekcyjnie wpisuje się w serial (wypada dużo lepiej niż np. wątek Chiński z sezonu 2) i aż żal, że nie było go z nami wcześniej. Widać to chyba najbardziej w czasie oficjalnej wizyty Petrowa w Waszyngtonie. Zimna kalkulacja oraz gorący temperament Rosyjskiego przywódcy biorą zdecydowanie górę nad pewnymi siebie gospodarzami.
Nie da się ukryć, że nowa odsłona House of Cards mocno różni się od poprzednich i jest to na pewno spowodowane właśnie zmianą perspektywy. Jednak część tych zmian lekko mnie uwiera. Nie jestem przekonany na ile jest to zamierzone jednak grana przez Kevina Spacey postać tym razem przeplata machiavelliczne posunięcia polityczne z prostymi, ale bardzo bolesnymi błędami. I nie chodzi mi nawet o to, że Frankowi pomyłki nigdy wcześniej się nie zdarzały jednak tym razem część z nich (a zwłaszcza konfrontacja z Clare z ostatniego odcinka) po prostu nie pasują mi za bardzo do tej postaci. Patrząc szerzej być może jednak jest tak, że wpisuje się to wszystko w pokazywane subtelnie zmęczenie jakie dopada prezydenta Underwooda. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że ostatecznie problemy z jakimi zostawiamy go po zakończeniu ostatniego odcinka są tym razem spowodowane głównie przez jego nieudolność, a nie przez talent i ataki jego przeciwników. Tak czy inaczej skonstruowany przez Franka domek z kart zaczyna się walić.
Na koniec muszę jeszcze wrócić do tego co napisałem na początku, czyli do kwestii kontynuacji. House of Cards oryginalnie przewidziany był tylko na dwa sezony i gdy na początku lutego zeszłego roku jeszcze przed premierą drugiej części potwierdzono przygotowania do produkcji sezonu trzeciego widzowie (w tym moja skromna osoba) byli w niebo wzięci. Podchodząc do nowego etapu przygód Underwoodów miałem przekonanie że, czeka mnie ostateczna konkluzja ich historii jednak teraz wydaje się raczej pewne że spodziewać się należy jeszcze co najmniej jednego ostatniego sezonu. Twórcy co prawda jak do tej chwili nie potwierdzili tych informacji co podpowiada że, na ewentualna 4 seria może zostać opublikowana najszybciej wiosną 2016. Mimo lekkiej frustracji towarzyszącej finałowi ostatniego odcinka mam nadzieje, że tak właśnie się stanie i będziemy mogli jeszcze podziwiać Francisa Underwooda w jego być może ostatnim pojedynku o zdobycie władzy i zapisanie się w historii.