Gorący wieczór w Dolby Theatre dobiegł już końca i po czasie wzmożonych dyskusji, oczekiwań oraz zakładów :> na temat Oscarowych rozstrzygnięć możemy teraz przejść do oceny tegorocznych decyzji konkursowego Jury. Jak się wydaje – najgłośniej komentowaną, (chociaż szczerze pisząc niezbyt zadziwiającą), decyzją organizatorów jest przyznanie (wreszcie!) Leonardo DiCaprio statuetki dla najlepszego aktora pierwszoplanowego 2015 roku, za jego rolę w filmie „Revenant” („Zjawa”). O tym jak bardzo Leo namęczył się na planie, aby otrzymać wymarzoną nagrodę mówiło się już od dawna, aktor samodzielnie wykonywał sceny kaskaderskie, tarzał się w błocie i pływał w lodowatych górskich strumieniach, co zresztą sprawiło, że jego ekranowa kreacja wypadła niesamowicie przekonująco. Prawda jest też taka, że trudno z tą decyzją Akademii polemizować.
Po pierwsze DiCaprio zasłużył na statuetkę za samą rolę w „Zjawie”, po drugie – jak to często w przypadku Oscarów bywa – jego poprzedni dorobek aktorski też musiał oddziaływać na decyzję Jury. Poza wspomnianą już nagrodą „Revenant” otrzymał jeszcze (zupełnie zasłużenie) nagrodę za najlepsze zdjęcia, które realizowane były wyłącznie w naturalnym świetle oraz za reżyserię, co sprawia, że Alejandro González Iñárritu został trzecim w historii reżyserem, który otrzymał Oscara w dwóch kolejnych latach („Birdman” i „Zjawa”), a Emmanuel Lubezki jest pierwszym w historii operatorem filmowym nagrodzonym statuetką trzy lata pod rząd („Grawitacja”, „Birdman” i „Zjawa”).
Nie da się jednak nie zauważyć, iż mimo oczekiwań większości komentatorów „Revenant” nie zgarnął najważniejszej nagrody wieczoru, ponieważ w tym roku Oscar dla najlepszego filmu trafił (trochę niespodziewanie) do „Spotlight”. Obraz Toma McCarthy’ego – jak już zresztą miałem okazje wspomnieć – wykonany został z rozmysłem i wyczuciem, które zapewniły mu spore grono fanów i przyznam, że również moja ocena filmu była naprawdę bardzo wysoka. Jednak podobnie, jak w przypadku wielu innych wielbicieli kina, mi również wydawało się, że temu spokojnemu i skłaniającemu do myślenia tytułowi trudno będzie przebić się przez dużo bardziej energiczną konkurencję. Jury postanowiło jednak tym razem zaskoczyć wszystkich stawiając właśnie na ten mało rzucający się w oczy tytuł.
Nie zabraknie oczywiście komentarzy mówiących o tym, że w grę wchodziły tutaj czynniki inne niż ocena artystyczna, ja jednak trzymałbym się od tej tzw. „polityki” jak najdalej. „Spotlight” swoim przemyślanym tempem oraz oszczędną, ale wymowną grą aktorską Marka Ruffalo, Michaela Keatona czy Rachel McAdams na pewno nie jest filmem, który zostałby w jakiś sposób „sztucznie” wyniesiony do tych świeżo otrzymanych laurów. Mimo że mój prywatny faworyt, (o którym pisałem ostatnio, czyli „Big Short”) również poległ w głównej kategorii, to jestem zdania, że wybór akademii w tym przypadku trudno określić, jako błąd.
To wszystko jest jednak mniej istotne w porównaniu z moim osobistym największym zaskoczeniem wieczoru, którym bez wątpienia został „Mad Max: Fury Road”. Techniczny kunszt, jaki wykazała zarządzana przez George’a Millera ekipa został naprawdę mocno podkreślony przez Amerykańską Akademię Filmową, która uznała, że film zasłużył na Oscary za: najlepszy montaż, najlepszy dźwięk, najlepszy montaż dźwięku, najlepszą scenografię, najlepszą charakteryzację i najlepsze kostiumy. Biorąc pod uwagę to, jak wielki wkład przemyśleń i pracy twórcy włożyli w stworzenie filmu jest to decyzja, z którą również trudno mi się nie zgodzić, chociaż nawet mimo 10. nominacji nie spodziewałem się, że „Szalony Max” może w czasie wczorajszej Oscarowej nocy aż tak mocno zamieszać i opuścić Dolby Theatre z sześcioma statuetkami!
Jeżeli chodzi o niespodzianki to zdecydowanie można też do nich zaliczyć zwycięstwo Marka Rylance’a w kategorii najlepszej męskiej roli drugoplanowej. Aktor wcielił się w Sowieckiego szpiega Rudolfa Abla w „Bridge Of Spies” Stevena Spielberga i jest to swoją drogą jedyne wyróżnienie, na które tego wieczoru „Most Szpiegów” mógł liczyć. Konkurencja była tu bardzo, bardzo silna, ponieważ znajdowali się w niej Christian Bale, Tom Hardy, Mark Ruffalo i Sylvester Stallone, którzy – jak się domyślam – jeszcze przez jakiś czas nie będą mogli wyjść z szoku.
Zaskoczeniem jest też moim zdaniem zwycięzca w kategorii dla najlepszych efektów specjalnych, którym został „Ex Machina”. Przyznam, że w walce z „Mad Maxem” i „Gwiezdnymi Wojnami” nie dawałem pozostałym konkurentom w zasadzie żadnych szans. Tutaj Akademia postanowiła – jak się wydaje – postawić (podobnie jak w przypadku „Spotlight”), na cichy i mniej rzucający się w oczy tytuł. Jakby na to nie patrzeć – płynny sposób, w jaki w filmie połączono efekty specjalne z grą aktorską Alicji Vikander (oraz reszty obsady), zrobił na mnie (i jak widać również na Jury) naprawdę duże wrażenie.
Niespodzianką za to na pewno nie można nazwać zdobywcy nagrody za najlepszy film animowany, którym (jak niemal, co roku) została produkcja Disneya, czyli „Inside Out” („W Głowie Się Nie Mieści”). Kolejny animowany megahit stworzony przez ulubioną stajnię filmową wszystkich młodych widzów był trudnym do przestrzelenia pewniakiem i już teraz mogę z dużym prawdopodobieństwem założyć, że bez względu na to, co w tym roku przygotują nam następcy Walta Disneya, w lutym 2017 będę miał sposobność pisać o nagrodzie dla najlepszej animacji w bardzo podobnym tonie.
Mimo że nie udało mi się prawidłowo obstawić zdobywcy najważniejszej filmowej nagrody, (chociaż „Big Short” dostał przynajmniej statuetkę za bardzo przeze mnie chwalony Scenariusz Adaptowany z książki Michaela Lewisa), to przyznam, że ogłoszone dzisiaj w nocy wyniki Oscarowej Gali w dużej mierze są zbieżne z moimi własnymi preferencjami. Cieszę się zarówno z długo oczekiwanego trofeum, jakie wręczono Leonardo DiCaprio, doceniam przyznanie nagrody dla „Spotlight” oraz w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego dla „Syna Szawła”. Nie mogę też ukryć uśmiechu widząc obsypanych nagrodami twórców „Mad Maxa”, którzy na pewno przed wczorajszą galą nie liczyli na tak ogromne uznanie. Jakkolwiek rok 2015. nie był pewnie w żaden sposób przełomowy w historii kina (może poza wynikami finansowymi) to myślę, że jego Oscarowe podsumowanie okraszone ciętymi dowcipami Chrisa Rocka wypadło naprawdę bardzo pozytywnie.