Przed tygodniem miałem dość trudny weekend. Na moim leciwym, ale za to bardzo multimedialnym i dzięki temu wciąż wydajnym Asusie NX90JQ postanowiłem przywrócić system do ustawień fabrycznych. Ostatni raz poważny remanent robiłem jakieś 2 lata temu, zatem od dłuższego już czasu format wisiał w powietrzu. Nie myślałem jednak, że sprawi mi on tyle kłopotów. Nie myślałem, że tak bardzo zmieniło się moje podejście do komputerów. Był pot. Były łzy. Ale krew się na szczęście nie polała ;)
Na początek wyjaśnię, że to ja skopałem sprawę. Zanim zacząłem przywracać Windowsa z partycji Recovery, kliknąłem Anuluj, żeby ostatni raz zalogować się do Windowsa w celu sprawdzenia jakiejś pierdoły. Ale po tej anulacji jakoś nie mógł się mój notebook zrestartować, więc mu pomogłem i wtedy zaczął się mój koszmar…
Nie będę w tym miejscu hejtował Windowsa. W końcu to ja zawiniłem i musiałem wypić nawarzone piwo. Nie myślałem, że będzie tak gorzkie! Chodzi o to, że mój pierwszy komputer pracował pod kontrolą Windowsa 95. Pamiętacie jeszcze takie cudo? Od tamtej pory regularnie przechodziłem wszystkie możliwe warianty Windowsa, dyskietki startowe, dzielenie dysku na partycje przez Fdisk itp. rebusy. Nie jestem w stanie policzyć komputerów i wersji systemu, które instalowałem. Nie tylko u siebie. Z DOS-em byliśmy za pan brat ;)
Jako nastolatek dorabiałem w ten sposób do kieszonkowego, więc przeszedłem całą masę najróżniejszych wariantów, komplikacji, ustawień i problemów z ówczesnym sprzętem, a wszystkie przeszkody pokonywałem z sukcesem (czasem większym, a czasem mniejszym – jak to w życiu bywa ;) ). Obowiązkowo na półce stały segregatory z Easy PC, a obok leżały stosiki z Enterem, Chipem i Komputer Światem, które czytałem do dechy do dechy.
Dzisiejsze przywracanie systemu z partycji Recovery wygląda dosłownie, jak kaszka z mlekiem przy tym, ile trzeba było się kiedyś nagimnastykować, napisać komend i oczywiście przyswoić je sobie wcześniej, by skutecznie podnieść niejeden totalnie rozjechany sprzęt. O dziwacznych sterownikach nie wspomnę.
Dlatego, kiedy po moim wymuszonym restarcie komputer nie wykrył żadnego dysku, a przy okazji okazało się, że nie mogę skorzystać z napędu DVD-ROM, bo padł mi kilka tygodni temu, a z przygotowanego pendrive’a startowego nic nie jestem w stanie zrobić, bo menu przywracania ładuje się w nieskończoność po czym restartuje w kółko komputer, to dotarło do mnie dość brutalnie – że cholera – nie wiem jak z tej sytuacji wybrnąć!
Oczywiście szperanie po Internecie i kilka prób z tym i owym, pozwoliło mi zainstalować system, ale to co mnie najbardziej zirytowało to dwie rzeczy. Po pierwsze konieczność ponownego wejścia w świat, o którym już zapomniałem, i w którym lubowałem się jako nastolatek – czyli dłubania, szukania i kombinowania, na co dzisiaj po prostu nie mam czasu. Obowiązki rodzinne, dwa blogi, związane z nimi zobowiązania wobec Was – czytelników oraz kilka innych spraw sprawiły, że w takich okolicznościach zupełnie nie interesowało mnie mozolne przywracanie systemu. Niech to zrobi ktoś inny – pomyślałem. Tylko – niby kto?
O drugą irytację przyprawił mnie finał tej historii. Windows 7 wrócił, a po zarwanej nocce i połowie soboty okazało się, że mam do zainstalowania dwie aplikacje: przeglądarkę Chrome oraz IrfanView. I to wszystko. Ogarnął mnie pusty śmiech. Tyle pracy, determinacji, walki – wyłącznie dla dwóch programów…
Oczywiście, gdyby nie było tych problemów, wszystko przeszło gładko, to zapewne ten wpis miałby inny charakter i pewnie koncentrował się wyłącznie na tej zaskakującej puencie, bo ta byłaby taka sama – tylko dwa zainstalowane programy. Ale ta przygoda uświadomiła mi, że rynek nowoczesnych technologii zmienił się nie do poznania. Siedzę w rozwiązaniach mobilnych po uszy. Komputerem, z którym jest mi najbardziej po drodze jest wyłącznie Chromebook. Obok tablety – iPad oraz Samsung Galaxy Tab 3 8.0, kilka smartfonów. Oto całe moje biuro.
Przy okazji tych perturbacji przejrzałem całą masę płyt CD, zajrzałem do zamkniętych jakieś 5 lat temu kartonów, by wydobyć niestworzone instalki i inne pomoce. Byłem zszokowany, jak dawno nie używałem napędu w swoim notebooku. O tym, że nie działa dowiedziałem się całkiem niedawno i to zupełnym przypadkiem, kiedy dostałem przy jakiejś okazji płytę z muzyką w prezencie, którą chciałem sobie zgrać do MP3.
Dzisiaj jadę wyłącznie na Deezerze, ewentualnie zgranych kiedyś tam empetrójkach. Nawet grafikę obrabiam w Pixlr. O tym, że moje pudełkowe wersje Office’a 2007 oraz Office’a 2010 leżą teraz nie ruszone to osobna sprawa. O Corelu X4 nie wspominam nawet. W ten weekend przekonałem się, że w erze post-PC jestem od dawna, w czym zaszedłem już za daleko. Co więcej – nie mam ochoty na powrót. Szkoda czasu i nerwów.
Dzisiaj już wiem, że nie opłaca mi się kupować komputera z Windowsem droższego niż 3 tys. zł. Wygodny ultrabook w granicach tej sumy będzie najlepszym rozwiązaniem. Nie potrzebuję do pracy nic więcej, jak tylko przeglądarkę, więc nie ma sensu inwestowanie z mojej strony w jakikolwiek multimedialny laptop w przyszłości. Tablet 10-calowy wystarczy. Do bardziej mobilnej konsumpcji treści chociażby Samsung Galaxy Tab 3 8.0. A już w ogóle do zabrania ze sobą wszędzie mini-biura wystarczy 5-calowy smartfon. Oczywiście z wygodą będzie różnie, ale skala zmian jakie zaszły pokazuje, że dzisiaj naprawdę wszystko jest możliwe inaczej, szybciej – a co najważniejsze – niemal wszędzie i natychmiast.
Z powyższej historii wyciągam dwa wnioski. Po pierwsze już nigdy nie zresetuję komputera, kiedy będzie jeszcze mielił ;) Po drugie – tradycyjne rozwiązania komputerowe przetrwają. Tak – dokładnie. Są niemal wieczne. Zobaczymy je na biurkach fachowców, którzy potrzebują Corela i Photoshopa. Zostaną w serwerowniach, a zawód informatyka jeszcze bardziej się wyspecjalizuje. Przetrwają nawet na moim biurku, bo kiedy pracuję nad dużymi recenzjami, muszę posiłkować się silniejszą maszyną, z większą mocą obliczeniową, żeby poradzić sobie np. z obróbką zdjęć. Na Chromebooku też mogę zrobić to samo, ale jednak efektywność jest zdecydowanie mniejsza.
Na razie ;)
PS.
Powstał jeszcze epilog do tej historii, ale ten zawarłem na drugim blogu – MojChromebook.pl