Osiemdziesiąta ósma ceremonia wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej zbliża się nieubłaganie i już na początku przyszłego tygodnia będziemy mogli przejść do komentarzy na temat tegorocznych wyborów konkursowego Jury. Poza kwestią statuetki dla najlepszego aktora, która bez względu na to czy wpadnie w ręce Leonardo DiCaprio czy któregoś z pozostałych pretendentów na pewno wywoła niemałe emocje, jednym z najważniejszych tematów jak zawsze pozostaje rozstrzygnięcie konkursu na najlepszy film roku. Jak już zresztą wielokrotnie pisałem nie uważam, że statuetki z ogolonym jegomościem trzymającym dwuręczny miecz są początkiem ani końcem filmowego świata niemniej jednak stanowią na pewno nie najgorszą płaszczyznę do podsumowania zeszłego roku no i nie da się ukryć, że jest to wyróżnienie bardzo prestiżowe. Kierując się tymi przesłankami nie mogę oczywiście odmówić sobie po raz kolejny przyjemności wytypowania mojego prywatnego faworyta, którym w tym roku dość niespodziewanie został „Big Short”.
Jeżeli chodzi o całą listę tytułów walczących tym razem o swoje kilka minut na podium w Dolby Theatre to muszę przyznać, że chociaż są to filmy bardzo różnorodne to konkurencja między nimi wydaje się być mocno wyrównana i nie można tego niestety tak do końca uznać za komplement. Nie mówię oczywiście, że są to w jakiejkolwiek mierze produkcje słabe brakuje mi jednak jakiejś wybijającej się przed szereg niewielkiej czołówki, która byłaby w stanie rozpalić mnie do czerwoności w czasie oczekiwania na otwarcie zawierającej wynik głosowania koperty. Obawiam się, iż mimo aktualnie dużej popularności „Revenant”, „Bridge Of Spies” czy „Marsjanin” nie wejdą na stałe do kanonu kina, (chociaż mają spore szanse na laur najlepszego filmu 2015). Podobnie jest w przypadku „Room”, który zarówno z uwagi na tematykę jak i charakter produkcji raczej nie okaże się być ostatecznym triumfatorem. Pozostają, więc jeszcze cztery tytuły: „Broadway”, o którym za wiele do napisania nie mam (i jest to chyba całkiem dobre podsumowanie dla jego Oscarowych szans) oraz „Spotlight”, „Big Short” i „Mad Max: Fury Road”, który jednak nawet mimo zaangażowania fanów i twórców (oraz mojej naprawdę dobrej oceny) jest w tym gronie zdecydowanym outsiderem i na tę statuetkę raczej liczyć nie może.
Dobrze pytanie, więc dlaczego „Big Short”? Dlatego że jest to tytuł, któremu udało się od pierwszych minut złapać mnie za twarz i przykuć do ekranu tak, iż o odwróceniu wzroku nie mogło nawet być mowy. Żeby dodać temu zdaniu odpowiedniej mocy przypominam, że mówimy tutaj o komedii (a dokładnie komedio-dramacie) na temat początków wielkiego kryzysu finansowego z 2007 roku. Mamy tu, więc kredyty hipoteczne, koszyki inwestycyjne indeksy giełdowe i agencje ratingowe (swoją drogą można na własne oczy przekonać się jak wygląda między innymi agencja Standard & Poor’s, o której tak często słyszymy w serwisach informacyjnych) jednym słowem – zieeeeew. Twórcy jednak dzięki świetnemu scenariuszowi i grze aktorskiej zrobili z tego skomplikowanego i dość hermetycznego tematu prawdziwy filmowy show. Nie chce zdradzać zbyt wiele, (chociaż podobniej jak w przypadku np. „Titanica” koniec filmu jest dla każdego potencjalnego widza mało zaskakujący) powiem, więc tylko, że w czasie seansu moi towarzysze przynajmniej kilka razy starali się upewnić czy my na pewno oglądamy ten film, o którym wcześniej czytaliśmy, ponieważ obraz sączący się z monitora zdecydowanie nie współgrał z ich oczekiwaniami.
Postaci naszkicowane są tutaj bardzo mocno zaostrzoną kredką a kreacje Christiana Bale’a, Steve’a Carella, Ryana Goslinga i Brada Pitta doskonale do tej kreski pasują. Pozostała część obsady też zresztą w żaden sposób nie odstaje. To jednak nie jest nawet w „Big Short” najważniejsze. To, co najbardziej podbiło dla mnie ocenę filmu to scenariusz. Po pierwsze przedstawiona w filmie historia doskonale (wprost rytmicznie) eskaluje prowadząc nas od grupki dość oryginalnych i słabo dopasowanych do otoczenia przedstawicieli Wall Street aż do międzynarodowej tragedii, która ostatecznie pociągnęła za sobą masę tragedii, straconych domów, miejsc pracy i całe może znikających oszczędności. Po drugie „Big Short” może pochwalić się narracją i łamaniem „czwartej ściany”, którymi nie powstydziłby się sam tegoroczny „Deadpool”. Scenarzyści nie dość, że postanowili włożyć w swoje dzieło całą masę sprytnych i nieoczekiwanych zakrętów to na dodatek podeszli do tematu filmu bardzo świadomie: Tak, wiemy, że to trudne, tak wiemy, że nikt tak naprawdę tych mechanizmów nie rozumiał, ale miliony ludzi ucierpiały w wyniku chciwości i głupoty najpotężniejszych na świecie bankierów, więc teraz wam to wszystko prosto i ładnie wyjaśni np. Selena Gomez (i w tym momencie opadła mi szczęka).
„Big Short” potrafi zaszokować a przy tym w żaden sposób nie jest dla odbiorcy męczący. Jest to jednocześnie lekkostrawna komedia jak i (gdy przez chwilę zastanowimy się nad morałem) wywołujący ciarki na skórze dramat o tym w jak łatwy sposób nawet najinteligentniejsi przedstawiciele finansowych elit nie byli w stanie zdać sobie sprawy z tego, w co dają się wrobić. Z całej tegorocznej listy nominowanych jest to też ten tytuł, który najbardziej mnie zaskoczył i przyznam szczerze, przerósł moje oczekiwania. Adam McKay, który odpowiedzialny był za reżyserię „Big Short” żadnym ze swoich poprzednich filmów nie wbił się jakoś specjalnie w moją pamięć po ostatnim filmowym seansie z całą pewnością ulegnie to zmianie. Czy ten mój świeżo ogłoszony faworyt okaże się zwycięzcą trudno powiedzieć, ja jednak cieszę się, że mam już przynajmniej, za kogo trzymać kciuki w czasie nadchodzącej niedzielno–poniedziałkowej nocy.
Foto: imdb