Meta. Najwierniejsza kobieta wczorajszego dnia. Czekała na mnie długo i cierpliwie. Doczekała się, choć nie było łatwo. Tym samym osiągnąłem swój cel i ukończyłem maraton. Niesamowite emocje, stres, adrenalina, bezsilność i łzy szczęścia. Co to był za dzień! Cudowne przeżycie!
Zanim jednak przebiegłem linię mety, biorąc udział w 17. PKO Poznań Maratonie im. Macieja Frankiewicza, sporo rzeczy działo się jeszcze na wiele godzin przed samym startem. Kilka biegów, różnej rangi, już zaliczyłem, a i tak zawsze mam w sobie pewnego rodzaju adrenalinę, czuję lekkie zdenerwowanie i to jest całkiem przyjemne, wręcz konieczne. Nie sądziłem jednak, że przed maratonem, te emocje będą aż tak silne i to jeszcze na dzień przed startem! Wszystko zaczęło się od tego, że w sobotę (dzień przez zawodami) odbyła się impreza rodzinna. I wiesz jak to jest. Dobre jedzenie, słodycze, alkohol. I gdy wszyscy zajadali się smakołykami, ja popijałem wodą kaszę jaglaną z gotowanym mięsem. Nie dałem się złamać, choć pokusa zawsze jest. Wiedziałem jednak, że na drugi dzień mogę żałować.
Z racji, że miałem w planach wczesną pobudkę, postanowiłem wcześnie położyć się do łóżka. Problem w tym, że nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, a w głowie wciąż myśli krążyły wokół biegu. A to myślałem o samym starcie, to o tym, jak mijam kolejnych znajomych na trasie, którzy mieli przyjść specjalnie dla mnie, a najczęściej wyobrażałem sobie sam koniec, czyli wbiegnięcie na metę. Sen jednak nie chciał przyjść, więc w końcu wstałem, pooglądałem 20 minut telewizję i podjąłem drugą próbę. Ta okazała się skuteczna dopiero o 1 w nocy, a więc miałem raptem 4 godziny snu.
Wstałem, ciesząc się już że w końcu to ten dzień. Zjadłem śniadanie – bułkę z dżemem – i spakowany wsiadłem do samochodu. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym co chwilę nie zastanawiał się, czy wszystko zabrałem, bowiem przebierałem się u znajomych, którzy mieszkają blisko miejsca startu. Nie zapomniałem o niczym (plastry w odpowiednim miejscu też były ;)), po czym ruszyliśmy na start. W mieście czuć było w powietrzu atmosferę biegową, ludzi było już całkiem sporo i po raz drugi wtedy uderzyła mnie mocno świadomość tego, na co się porwałem. Ta myśl wróci jeszcze i to wręcz boleśnie – dosłownie – podczas trasy.
8:00 – jeszcze godzina do startu. Stoimy ze znajomymi i moją siostrą w halach Targów Poznańskich i nagle uświadamiam sobie, że nie wszystko mam ze sobą! Zapomniałem mojego pasa z bidonem i żelami! No tak, oczywiście musiałem czegoś zapomnieć, wszyscy śmieją się, że jestem mega podekscytowany, ale to prawda! Jak widać na tyle, że zapomniałem o tak ważnej rzeczy, bez mojego magnezu do picia, tabletek Dextro z glukozą jestem zgubiony. Nie muszę chyba pisać, jak bardzo wpływa to na głowę. Na szczęście znalazł się ochotnik, który szybko wrócił do domu i 20 min. później mogłem być już o wiele spokojniejszy. Dzięki Stachu!
8:30 – ostatnie małe łyki wody, rozgrzewka, rozmowy. Spotykam znajomego, którego w pierwszej chwili nie poznaję. „Gruby” wita się, wymieniamy kilka słów, życzymy sobie powodzenia, i każdy udaje się do swojej strefy startu.
8:45 – jestem już na miejscu, choć widać, że wszyscy się wymieszali i w zasadzie żadne strefy czasowe nie istnieją. Nie pierwszy raz zdarza się, że organizatorzy nie pilnują tych reguł, w zasadzie przytrafiło mi się to tylko raz, że ochroniarze z groźną miną niczym na przejściu granicznym, sprawdzali czy wchodzisz do dobrego segmentu. To, że się wszyscy wymieszali w ogóle mi nie przeszkadza, przebiegnięte kilometry i tak zweryfikują wszystko.
8:55 – ustawiam zegarek. Wpisuję orientacyjnie czas na 6:45 min. na kilometr. Jak uda mi się tak pobiec – będzie super, niczego więcej nie oczekuję.
8:59 – trwa odliczanie. Za chwilę ruszymy. Zacznie się to, czego tak bardzo pragnąłem. Wystrzał. Chwilę trwa zanim mijam linię startu. Od tego momentu liczy się mój czas, ale przede wszystkim zaczyna się walka!
1-10 km – Zabawa i radość
Wspominałem już we wcześniejszych maratonowych wpisach, że naczytałem się wielu relacji osób, które przebiegły swój pierwszy maraton. Wśród tych opowieści przewijał się najczęściej jeden wspólny mianownik. Pierwsze 10 kilometrów mija bardzo szybko. Potwierdzam. Tak rzeczywiście jest. I choć biegłem swoim tempem to wręcz gubiłem kilometry. Wydawało mi się, że jestem na 6., a byłem już na 8. kilometrze. Dlaczego ten etap tak nazwałem? Jesteś wypoczęty, sił jest jeszcze dużo, wszyscy biegną jeszcze w jednej wielkiej grupie. Ludzie miedzy sobą rozmawiają, śmieją się. Później to się zmieni. Peleton bardzo się rozciągnie i zamiast grupek będą już pojedynczy ludzie.
Po drodze już na 2 kilometrze obok trasy biegnie facet z flagą. Krzyczy i kibicuje i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to że biegł boso. Ot taki kaprys. Wszyscy zwracają na niego uwagę, podśmiewają się, podziwiają, a on po jakimś czasie mijając nas zatrzymuje się i zbija „piątki”. Pozytywny gość. Chwilę później mija mnie inny facet – uczestnik maratonu – biegnący w bokserkach i czepku pływackim. Fajna klata! – krzyczy jedna z wolontariuszek. Cóż, przynajmniej miał na sobie buty. Po chwili ten twardziel mija mnie i ginie w tłumie.
Przez pierwsze 10 kilometrów dzieje się całkiem sporo. Ja sam czuję się bardzo dobrze, można rzecz, że nie czuję się zmęczony. Pocę się tylko jak dziki, ale to efekt dużych ilości nawadniania przez ostatnie dni. Spływający pot jednak wcale mi nie przeszkadza, choć często przez niego muszę przecierać okulary. Na tym etapie kilka osób już idzie. Jedni z braku doświadczenia, inni przez kontuzje. Tych pierwszych jest tutaj zapewne sporo, sam jestem debiutantem, ale wiem, że to złudne uczucie, które podpowiada mi, że czuję się dobrze i w tym tempie mogę biec i biec, jest strasznie złudne… Szczególnie dla takich amatorów biegania. To nigdy nie kończy się dobrze. Nigdy.
Na tym etapie, trzy razy mijam różnych znajomych, więc fajnie jest już na początku przywitać się i z uśmiechem biec dalej w nieznane. Generalnie to najszybszy i najciekawszy moment biegu.
18 km – Coś się zacina
Mniej więcej od 6. do 18. kilometra biegnę za peacemakerem na 4:45. Tempo mają dobre, równe i co najważniejsze przez ten okres biegnie mi się z nimi bardzo dobrze. W sumie to pierwszy raz na zawodach, kiedy to doczepiłem się pod taką grupkę. Nigdy wcześniej się do tego nie stosowałem i muszę przyznać, że biec w większej masie jest naprawdę fajnie, bo pobudza lepszą motywację. Zgodnie z planem co 5 kilometrów biorę jedną pastylkę Dextro i popijam wodą. Później ten plan szlag trafi i będzie mi wszystko jedno, ale do tego jeszcze dojdziemy… Póki co biegnie zgodnie z planem, a nawet trochę lepiej, ale na 18. kilometrze czuję, że flagi z „zajączkami” coraz bardziej się ode mnie oddalają. Trochę mnie martwi fakt, że stało się to tak szybko. Myślałem, że ten pierwszy kryzys przyjdzie około 25-28 km… No ale trudno, trzymam swoje – wolniejsze tempo – i biegnę dalej.
21 km – Zacięło się
Pierwszy raz przechodzę do spaceru. Czuję, że mi wstyd, że stało się to tak szybko, bo wiedziałem, że tak i tak całego dystansu nie przebiegnę. Żałuję tylko, że nie udało się za jednym razem przebiec trochę więcej. No, ale trudno – maraton trwa…
22-29 km – Pierwsze wątpliwości
Etap, który na zmianę idę i biegnę. Mocno się przerzedziło, nie ma już zbitych grup biegaczy. Tutaj zaczyna się dla niektórych Maraton pisany wielką literą. Już na tym etapie widać było, że niektórzy nie mieli szans, żeby dotrwać do mety. Mijam faceta, który ledwo idzie. A gdzie tu mowa o bieganiu? Widać grymas na jego twarzy. Najprawdopodobniej nie zobaczy mety. W sumie ten etap był dla niego metą. Takich ludzi jest już więcej.
Ja czuję kryzys, ale gdzieś na 27. kilometrze zagaduje do jednego z zawodników. Artur – którego serdecznie tutaj pozdrawiam – na spokojnie na zmianę biegnie i idzie do mety. „Odcięło go”, podobnie jak mnie, i jak szybko wylicza, nawet gdyby szedł do mety to zmieści się w limicie. Rozmawiamy, wymieniając się swoimi wspomnieniami z innych biegów przez około 2 km na zmianę biegnąc i idąc. W końcu odłączam się wiedząc, że mam jednak trochę więcej sił, wiedziałem też, że za chwilę będą kolejni znajomi. Nie mogę pokazać, że jestem aż tak zmęczony, fragment gdzie stoją przebiegam, ale już za zakrętem dalej idę. Nie ma co zgrywać kozaka, finisz jeszcze daleko…
Między 29. a 30. km spotykam Michała Brożyńskiego z rodziną. Wcześniej widziałem go z synem na trasie dwa razy, który z niezwykła energią mnie dopingował. Tym razem to Naczelny dał się poznać z nieznanej mi dotąd strony, krzycząc w niebogłosy! Inni biegacze się odwracają, a ja pękam z dumy, bo oni przyszli tylko dla mnie! Jak wszyscy Ci, których mijałem na trasie wcześniej i później. Kiedy krzyki Naczelnego milkną, u mnie milkną resztki sił. Tutaj zaczyna się dla mnie Maraton.
30-37 km – Ściana
No i doczekałem się momentu, kiedy stanąłem przed tą słynną ŚCIANĄ. A więc to jest ten moment. Takie to uczucie. Ból zmieszany z bezsilnością. Nie wiadomo, czy biec czy iść. W każdym przypadku ból jest taki sam. Czasami mam wrażenie, że idąc boli jeszcze bardziej. Spinam się jeszcze i staram, ale zaczynają mnie łapać skurcze, więc rezygnuję z biegu. Idę i czuję, że moje mięśnie zamieniają się w beton. Po chwili mija mnie peacemaker na 5:00h. Trudno. Nie mam sił. I choć pewien żal się pojawia, to nawet nie podejmuję walki, by z nimi biec.
Na 32. kilometrze czeka na mnie mąż mojej kuzynki. Robi zdjęcie i woła, że to już tylko 10 kilometrów. Taaa jasne… – myślę sobie i dziękuję mu za przybycie. Mija czwarta godzina biegu. Stawka rozciągnęła się już tak bardzo, że momentami między poszczególnymi zawodnikami jest nawet po kilkanaście metrów różnicy. Coraz częściej zaczynam przeklinać, z czego ulubionym wyzwiskiem rzucanym w powietrze staje się słowo pier**lę. I mam na myśli czas, to w którym miejscu stawki jestem, a nawet to – czy koniec wyścigu nie jest przypadkiem gdzieś tuż za mną…
Rzutka okna na zegarek i już wiem, że do kresu maratonu jeszcze daleko – o dziwo! Niemniej, ta bezsilność sprawia, że momentami dostaję krótkiego napadu, który sprawia, że chce mi się ryczeć. Na szczęście się powstrzymuję, ale to jest ten moment, że myślę o tym, żeby położyć się gdziekolwiek i niczym Maks z kultowej polskiej komedii krzyknąć sobie: Nie wstanę! Tak będę leżał!
W międzyczasie czeka mnie ostatni podbieg, który oczywiście pokonuję spacerkiem, choć mocno staram się maszerować i nawet mi się to udaje. W zasadzie cały ten odcinek mam wrażenie, że w większości przemierzam go idąc, ale jest mi już naprawdę wszystko jedno…, chcę tylko znaleźć się na mecie – to wszystko…
38-42 kilometr – Trochę siły jeszcze mam.
Ostatnie cztery kilometry o dziwo biegnę! Truchtem, wolno, ale – biegnę! Nagle okazuje się, że to mniej boli od chodzenia i ciesząc się z tego odkrycia, powoli pokonuję kolejne metry. W punktach odżywczych, wolontariusze sprzątają już porozrzucane kubki. Zaczynam czuć zażenowanie, że zajmuje mi to tak dużo czasu, że wszyscy się powoli zawijają, a ja wciąż nie na mecie! Oczywiście impreza trwa, wyścig się jeszcze nie skończył, do sześciu godzin jeszcze daleko…
Końcówka to już ten moment, kiedy nagle odkrywam w sobie, że nie jest chyba tak źle, bo nagle okazuje się, że mogę biec i to wcale nie tak wolno, jak mi się przez cały czas wydawało! Oczywiście w rzeczywistości to i tak jest wolno, ale w porównaniu z tym, co było wcześniej to i tak nieźle. Najistotniejsze jest to, że się nie zatrzymuję, mijam jeszcze znajomego przy czterdziestym kilometrze, a chwilę później moją siostrę – 41 kilometr! No, a potem… TAK – ONA – PRZECIEŻ MUSI GDZIEŚ TU BYĆ META!?! Ile jeszcze? Czemu ten jeden, ostatni, kilometr jest taki dłuuuuuugi? Gdzie do cholery ta meta? Czy jeszcze w ogóle ktoś tam jest? Nóg nie czuję, wpadam w automatyzm, myślę tylko o jednym…, kiedy…
MIJAM JĄ! Właśnie wtedy zegar pokazuje 5h 30 min. Koniec mordęgi, koniec wszystkiego. Teraz niech się już dzieje co chce! Oficjalny czas 5 godzin 26 minut 22 sekundy.
Warto było!
Siedzę właśnie, pisząc ten tekst, ale szczerze – nie mogę wysiedzieć. Wiercę się na krześle, co chwilę zmieniając pozycję. Ból nóg jest momentami nie do zniesienia, choć jakoś się trzymam. Ciężko mi wstać, pokonanie schodów jest sporym wyzwaniem, ale w tym bólu jest coś przyjemnego i słodkiego zarazem. Smak indywidualnego zwycięstwa. Poczucia, że było warto. I co najważniejsze – odzywają się we mnie żywo chęci zmierzenia się któregoś dnia po raz kolejny z tym morderczym dystansem! Chwalić się swoim czasem nie zamierzam, ale też się go nie wstydzę. Przynajmniej jest co poprawiać, a nawet jeśli ktoś będzie wątpił w taki wynik, to niech mówi co chce. Jestem maratończykiem! :)
PS.
Na koniec wszystkim bliskim, rodzinie, przyjaciołom i znajomym, których mijałem na trasie, bardzo dziękuję za doping i za ogromne wsparcie! Wspaniale jest poczuć, że przyszliście tam tylko dla mnie, to wielka motywacja, nawet w tych najtrudniejszych momentach, kiedy nie chce się już widzieć i słyszeć nikogo. Ale to niesie. I mnie poniosło!