Nie jest mi łatwo. Wszedłem raz na tą drogę i do momentu, aż nie sprawdzę na własnej skórze, jak pracują „eksperymentalne Chromebooki” tworzone przez firmy w stylu Nexian, Hisense czy Xolo będę miał ogromną rezerwę… Dlaczego tak brzydko o nich piszę? Cóż – specyfikacyjnie wyglądają nad wyraz kiepsko. Do tego stopnia, że boję się myśleć, jak taki sprzęt może sprawdzić się w codziennym użytku? Z Chromebookami czuję się wyjątkowo mocno zżyty. System Chrome OS jest mi bardzo bliski, a teraz okazuje się, że na wymienionych wyżej modelach, Google wcale nie ma zamiaru poprzestać!
Gigant wyszukiwania chce ruszyć ze współpracą z kolejnymi firmami, które mają dla niego tworzyć następne modele Chromebooków. Oczywiście przedsiębiorstwa te wcale nie muszą być złymi wykonawcami tego sprzętu, ale trochę mierzi mnie, że Google dopuszcza do tego stołu rozwiązania nic nikomu nie mówiących korporacji (no chyba, że to ja jestem jakimś totalnym ignorantem). Czego się można po takim rozdaniu spodziewać?
Po pierwsze to nie jest sprzęt dla biznesu. Więcej nie mam nic do dodania. Jak ktoś chce, niech eksperymentuje na własny rachunek. Kropka. Możliwe, że dla niektórych użytkowników indywidualnych by trafił, tym bardziej jeśli nie mają naprawdę nic innego do roboty na komputerze poza sprawdzeniem Gmaila, polajkowaniem postu znajomych i przejrzeniu newsów. Dla kogo więc? Dla szkół – a jakże! Jeszcze taniej i jeszcze ofensywniej!
Nie wierzę, że młodzież zakocha się w tym sprzęcie. Kochać będzie Macbooki, ultracienkie Delle, Asusy i Lenovo, ale nie plastikowe komputery z procesorami typu Rockchip. I na pewno nie wyda 1000 dol. na jednego z Pixeli, mając doświadczenie z najsłabszymi zawodnikami na rynku! Bo nawet z perspektywy użytkownika końcowego – ile może być wart w drugim obiegu sprzęt, który kupiono za równowartość 500-600 zł np. po roku użytkowania? Nawet w stanie idealnym pewnie jakieś 200-300 zł. Przepraszam za wyrażenie, ale jak dla mnie to produkcja szrotu.
OK – możliwe, że broni się to wszystko chociażby tym, że tanie Chromebooki mają trafić na rynki wschodzące. Można podejść do tego w ten sposób, jak jest z ideą Android One – czyli inwestowanie w taniuteńkie smartfony z systemem Android, ale zoptymalizowane do wydajnej pracy z obietnicą aktualizacji. Fajerwerków tam nie ma, ale jest wsparcie ze strony Google i lokalnych operatorów, aby np. dostarczać te telefony z jakimś startowym pakietem danych internetowych w cenie.
Wciąż jednak czuję, że z komputerami osobistymi nie jest tak, jak ze smartfonami. Telefony potrafią dziś niemal absolutnie wszystko, ale wygodniej użyć tabletu, a jeszcze lepiej notebooka. Dlaczego? Bo prościej, szybciej, sprawniej niż tapanie w 5-calowy ekran. Ale przy tej okazji staram się równie mocno, co podnoszę krytykę, wierzyć – że Google wie co robi. Chce wychowywać użytkowników Chmury i Internetu, bo to przecież na tym zbił kapitał, wciąż udowadniając, że nie sprzęt się liczy, a furtka, którą otwiera po naciśnięciu przycisku Power.
Wg Digitimes, który dotarł do informacji, jakoby wysocy przedstawiciele Google pojawili się na Tajwanie, aby rozmawiać z Asusem, Acerem oraz Quanta Computers o poszukiwaniu nowych ścieżek rozwoju najtańszych Chromebooków, kolejne z tego segmentu urządzenia miałyby pojawić się po połowie 2015 roku i w 2016 roku. Ostatnia z tych firm – Quanta – to przedsiębiorstwo typu ODM, czyli z ang. original design manufacturer, potrafiący na zlecenie zewnętrznego klienta (np. Google właśnie) wykonać urządzenie pod dowolną markę.
Dobrze, że Google skłania się w tym wszystkim do rozmów również z Acerem i Asusem, ale zapewne ma związane ręce. Ten pierwszy jest numerem jeden pod względem sprzedaży Chromebooków i sam może być zainteresowany produkcją pod swoją marką jeszcze tańszych komputerów osobistych z Chrome OS. Taka polityka przemawia do mnie bardziej, aniżeli firmowanie świetnym pomysłem rozwiązań, którym zdecydowanie nie potrafię zaufać. A już przynajmniej na obecnym etapie.
Źródło: digitimes