Nie żebym miał coś przeciwko – chociaż… OK – wychodzi ze mnie malkontenctwo teraz i może niepotrzebnie się czepiam – w pewnym sensie trudno, aby robić sprzęt dla osób, które niekoniecznie mogą go kupić – przecież Chromebooki nie są dostępne wszędzie i mają łatę jeszcze urządzeń niedopracowanych – a co innego odpowiednio go sprofilować i od razu zdobyć rząd dusz, co w przypadku edukacji staje się bardzo łatwo osiągalne. A szkoda, bo – tak – cieszę się z tego powodu, że tyle Chromebooków trafia do szkół, ale też bliskie mi jest powiedzenie, że co za dużo to nie zdrowo…
Dlatego mam w sobie dzisiaj małe rozdarcie. Piszę o tym, ponieważ jest już trochę takich sprzętów, które mają zadowolić przede wszystkim uczniów i wcale nie muszą ich produkować znani dostawcy. Sam pisałem ostatnio, że do stawki dołączył Archos. Ale oznacza to, że przyszli użytkownicy nawet nie mają wpływu na wybór urządzeń, na których będą się uczyć, bo dostaną je z przydziału. Kto da lepszą ofertę, ten wygra przetarg… Oczywiście obecność laptopów z Chrome OS w edukacji to doskonałe rozwiązanie, aby kształcić osoby ogarnięte z innym środowiskiem pracy i potrafiące zarządzać danymi w Chmurze, ale to wszystko sprawia, że za chwilę ciężko będzie wybrać dobrego Chromebooka, bo wszystkie kojarzyć się będą ze szkolną ławką.
Na szczęście i nieszczęście – zarazem – wprowadzają je mniej (u)znane firmy. Plusem jest to, że nie ma wielkiego ryzyka, że szturmem zdobędą branżę. Minusem jednak fakt, że jeśli nie będą to zbyt udane modele, to ci, którzy się z nimi zetką za dobrej opinii o nich mieć nie będą. A prawda jest brutalna – skoro Chromebooki się sprzedają, to przecież może robić je każdy. Ale nie każdy się do tego nadaje.
Czego się obawiam? Najbardziej złej opinii o Chrome OS. Zauważcie jak jest z Androidem. Można go znaleźć nawet w lodówkach i mikrofalach. Jest tak popularny, że byle smartfon z Biedronki za 200-300zł na nim pracuje. Każdy, kto będzie miał do czynienia z takim sprzętem, za szybko nie zaufa ponownie zielonemu robotowi.
Czego by nie mówić o Apple i Microsofcie, to jednak OS X oraz Windows, to genialne systemy operacyjne. Świetnie sprawdzają się właściwie w każdych warunkach, a okienka również – jak Android – są wszędzie, tyle że mają na tyle silną markę, że nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie krytykował giganta z Redmond za wolny system przy komputerze za kilkaset złotych.
Z Androidem już tak nie jest. I boję się, że Chrome OS zostanie wrzucony do tego samego worka. Bo z jednej strony jest on bardzo lekki i wydajny, ale cudów nie ma – są specyfikacje, na których pracuje gorzej. Czy notebooki z tą platformą np. od CTL, czyli firmy która również gra z Google w jednej drużynie – wypadają źle? Niekoniecznie. Pojawiły się już w zeszłym roku i złych opinii nie słyszałem. I to dobrze, bo zasadniczo nawet fajnie mieć takie urządzenie na biurku.
Najważniejsze, że napędza je sprawdzony Intel Celeron N2930 (4 rdzenie, 2.16 GHz), obraz wyświetla 11-calowy ekran z rozdzielczością HD, a na dane przeznaczono 16 GB pamięci. Do tego są wydajne 4 GB RAM, a urządzenia są wzmocnione na wypadek uderzeń, zalań i upadków, o które w szkołach nie trudno. Jest więc dość przyzwoicie.
Moje obawy są być może całkowicie przesadzone, przecież specyfikacyjnie nie ma wielkich różnic w stosunku do modeli od bardziej wiodących producentów. Może nie ma się co uprzedzać? Pewnie, że tak! Tylko czuję lekki dyskomfort widząc takie rozwiązania. Chromebooki dopiero budują swoją markę. To świetnie, że trafiają do szkół, rewelacyjnie że kolejni wytwórcy decydują się na ich produkcję, ale nie osłabia to wizerunku tych urządzeń, którego nawet Pixel 2 nie jest w stanie uratować?
Wszak ten drugi to sprzęt dla wybranych, z grubymi portfelami. Po drugiej stronie są masowo, tanim kosztem powstające Chromebooki dla szkół. A środkiem idą rozwiązania pośrednie, z których korzystamy my wszyscy. Nie chciałbym jednak, żeby ktoś niebawem klasyfikował te notebooki, jako zabawki dla gimbazy, których nawet porządnie nie da się podłączyć do drukarki…