Po raz kolejny mogę napisać – UDAŁO SIĘ! Znów stałem się maratończykiem. Tym razem w Krakowie, gdzie w deszczu (znów), przy niezbyt przyjemnej pogodzie, jak na tę porę roku, i w towarzystwie tysiąca biegaczy – pokonałem z wielką satysfakcją dystans 42 km. I co prawda ten pierwszy raz zawsze będę pamiętać się do końca życia. W końcu maraton nie przypadkowo nazywany jest królewskim dystansem. Do drugiego tego typu biegu w życiu podchodzi się z równym respektem, ale i bagażem doświadczeń z poprzedniego razu, co w moim przypadku zaowocowało poprawą życiowego rekordu.
Nie będę kłamał, że nie zwracałem uwagi na uzyskany czas, szczególnie gdy okazało się, że złamałem granicę 5 godzin. Dla wielu biegaczy to pestka i żadne wyzwanie. Chwalić się przed nimi nie zamierzam, ale nie ścigałem się z osobami, biegnącymi na 3 czy 4 godziny. Brzmi banalnie, ale ścigałem się nie tyle z samym sobą, co z moimi słabościami, tym bardziej, że moje przygotowania do maratonu w Krakowie nie były ani solidne ani regularne. Tak naprawdę nie byłem pewny, czy nawet pobiegnę w mieście Smoka Wawelskiego, przez moje kolano, tak więc pewnym sukcesem było już to, że mogłem stanąć na starcie. Osiągnięcie mety – i to z czasem prawie 30 minut szybszym niż w Poznaniu – oznacza dla mnie ogromną radość. Tym samym nikomu nie muszę nic udowadniać, a sam czuję motywacyjnego kopa do tego, by znów się poprawić w przyszłości.
Skończyło się wszystko naprawę świetnie, ale stojąc na starcie miałem obawy. Cykl przygotowawczy nie był przeze mnie przepracowany tak jakbym sobie tego życzył, a 42 km to nie przelewki, o czym przekonałem się tak bardzo w Poznaniu. Dla takich biegaczy jak ja, maraton to również cierpienie. Ból i próba pokonania go, kiedy już naprawdę masz ochotę zejść z trasy. I choć pewnie Ameryki nie odkrywam, ale o ile kondycyjnie trzeba być oczywiście przygotowanym do takiego dystansu, to maraton to tak naprawdę walka z bólem, który zaczyna doskwierać w okolicach słynnego 30. kilometra, na którym czeka tzw. „ściana”. Tym razem poradziłem sobie z tymi problemami lepiej, co zaowocowało satysfakcjonującym dla mnie wynikiem.
Coś czego obawiałem się jeszcze, to rozbicie dystansu na dwie pętle. Nie jestem zwolennikiem tego rodzaju biegów, wolę gdy trasa biegnie w jednej dużej. W Grodzisku Wielkopolskim, gdzie półmaraton ciągnie się właśnie w podobny sposób jak w Krakowie pamiętam, że strasznie mnie to męczyło. Człowiek myśli, liczy, analizuje i jeśli pierwsze kółko sprawiło Ci wiele trudu, to świadomość, że musisz pokonać taki sam dystans jeszcze raz – potrafi skutecznie dobić. Tym razem jednak – choć, jak wspominałem nie przepadam za pętlami – muszę przyznać, że wyjątkowo przypasowała mi taka struktura biegu. Udawało mi się uciec myślom, nie skupiałem się na sobie, a na innych. Mnie na przykład zawsze pociesza… cierpienie na twarzach współzawodników mijanych po raz wtóry. Mam bowiem bezpośrednie potwierdzenie tego, że nie tylko ja odczuwam zmęczenie, nie ma lepszego momentu, by to zobaczyć. To w gruncie rzeczy potrafi podbudować, chociaż to momenty krańcowe wręcz…
Maraton w Krakowie pozwolił mi i innym uczestnikom zobaczyć również prawdziwe ściganie. Wyobraź sobie, że jestem na 17. kilometrze pierwszego kółka. Biegnę w swoim tempie 6:40 minuty na kilometr, gdy z tyłu słyszę peleton maratonu. Najpierw motocykl, później samochód mierzący czas, a sekundy później lider biegu. Prawdziwy Kenijczyk, maratończyk! Facet, pod którym zawija się asfalt i wyglądający tak, jakby biegł na 100 metrów! Z perspektywy mojego żółwiego tempa wyglądało to naprawdę niesamowicie. Świadomość, że za chwilę kończy on już maraton – jest na 37 kilometrze drugiego kółka – robi ogromne wrażenie. 20 kilometrów różnicy! A przecież niecałe dwie godziny temu wystartowaliśmy mniej więcej w tym samym czasie. Ciekawe, co on myśli sobie o takich ludziach, jak ja? Nie zmienia to faktu, że było to fascynujące, a zarazem dziwne przeżycie. Zazwyczaj liderów widzę tylko na zdjęciach albo filmikach na YouTube. Tym razem niemalże otarł się o moje ramie, dzięki czemu mogłem na własne oczy zobaczyć, kim jest ten prawdziwy maratończyk.
Co jeszcze utkwiło w mojej pamięci podczas biegu w Krakowie? Na pewno brudna Wisła. Podczas biegu było mi wręcz wstyd, że widzą to inni, zagraniczni biegacze, ale szybko uświadomiłem sobie, że poziom rzeki jest wyższy niż zwykle, przez co po drodze na pewno zgarnęła wiele śmieci. Nie zmienia to jednak faktu, że widok był dołujący…
A co ze słynnym smogiem? Na trasie widziałem jednego zawodnika, który biegł w specjalnej masce i tak naprawdę dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, że Kraków (jak inne polskie miasta zresztą) ma z tym ogromny problem. Nigdy nie biegałem w takiej masce, ale dźwięki jakie wydawał ten facet przypominały mi głównego antagonistę Batmana, Bale (grał go Tom Hardy) z filmu Mroczny Rycerz Powstaje. Nie jestem pewien, czy oddychało mu się w tym swobodnie. Może kiedyś sam przetestuję taką maskę, by to sprawdzić?
Mija kolejny dzień od maratonu. Nogi wciąż bolą, ale dzisiaj to już przyjemny ból, który przypomina mi zadawane pytania przez znajomych – To po co w ogóle biec, skoro potem wszystko tak boli? Po co biegniesz, skoro cierpisz? Odpowiedź jest bardzo prosta, choć dla osób nie biegających, okaże się bardzo dziwna. Ale oto ona: Bo to uzależniające. I choć, gdy jestem na 35. kilometrze i mam już dość, to na mecie myślę już o kolejnym maratonie! Tym razem we wrześniu, we Wrocławiu. Tymczasem mogę dopisać sobie kolejny, drugi klejnot do mojej Korony Maratonów, do której brakuje mi jeszcze tylko/aż trzech takich biegów!