Kończąc tegoroczny Poznań Maraton nie tylko zaliczyłem królewski dystans, ale także uzupełniłem moje portfolio biegowe o ostatni najpopularniejszy dystans, w jakich są organizowane zawody: 5, 10, 21 i 42 kilometry. Oczywiście są również nietypowe biegi lecz nie zdarzają się one tak często, jak ta powyższa czwórka. Ultramaratony zostawiamy sobie jako osobną kategorię i coś, na co mogą pozwolić sobie tylko nieliczni.
Każdy z tych czterech dystansów charakteryzuje się niewątpliwie odmiennymi wrażeniami, czy też przygotowaniami, dla każdego stanowią zupełnie inne wyzwanie, dlatego postanowiłem podzielić się z Tobą z czym mi się kojarzą poszczególne dystanse.
5 kilometrów – od tego pułapu zaczyna praktycznie każdy początkujący biegacz. Bardziej doświadczeni lubią również od czasu do czasu przebiec „piątkę”, szczególnie gdy nie zawsze jest czas na dłuższy trening. Dla tych pierwszych często jest to maksimum możliwości i tak też na początku u mnie wyglądało to podobnie. Przyznam, że gdy zaczynałem przygodę z bieganiem to nawet to 5 kilometrów stanowiło wyzwanie. Później traktowałem to jako standard, a teraz absolutne minimum.
Ogólnie rzecz biorąc jest to dystans, który może pokonać niemal każda osoba. Czy to będzie 30 minut, czy 35 – nieistotne. Jeśli rozkręciłeś/-aś swoją przygodę z bieganiem i 5 kilometrów zaczyna Ci przynosić coraz większą przyjemność, to czas zapisać się na zawody. Nic nie mobilizuje bardziej. Jest to taka odległość, przy której nawet jeśli dasz się ponieść emocjom jesteś w stanie ubiec, nawet jeżeli zasapany/-a wpadniesz na metę. Oczywiście mierz siły na zamiary, ale generalnie nawet, gdy zaczniesz zbyt mocno, to przy dobrym rozegraniu taktycznym, spokojnie dobiegniesz do mety.
10 kilometrów – najbardziej zdradziecki dystans. Przynajmniej dla mnie, ale niejednokrotnie spotkałem się z taką opinią również wśród innych biegających. Tutaj przy mocnym starcie na 6-7. kilometrze możesz mieć problem. Sam nieraz popłynąłem, i czy to na zawodach czy na treningu, za bardzo uwierzyłem w siebie. Oczywiście takie biegi uważam również za potrzebne, przynajmniej można wyciągnąć z błędów odpowiednie wnioski. „Dyszka” jest bardzo dobra na takie błędy. Nie jest to 5 kilometrów, które wybacza takie błędy. I nie jest to „połówka”, do której podchodzi się już mimo wszystko z respektem.
Z dystansem 10 kilometrów wiąże również miłe uczucie, gdy po raz pierwszy udało mi się tyle przebiec bez zatrzymywania. Satysfakcja ogromna i choć z dzisiejszym doświadczeniem wydaje mi się to śmieszne, to pamiętam, że byłem bardzo szczęśliwy, gdy najpierw w ogóle udało mi się przebiec ten dystans, potem pierwsze zejście poniżej godziny, a następnie przyszła walka o złamanie 50 minut.
21 kilometrów/Półmaraton – pierwsza nazwa nie robi jeszcze takiego wrażenia jak „półmaraton”. Tu już zdecydowanie nie ma żartów, a człon „maraton”, który się pojawia, zdaje się być dla biegacza czymś, co wzbudza u niego dumę, nawet gdy z przodu jest przedrostek „pół”. Z jednej strony cieszysz się, że to połowa maratonu, radość z ukończenia pierwszy zawodów jest wspaniała. Czujesz, że świat leży u Twoich kolan, nie ma większego kozaka od Ciebie. W końcu przebiegłeś 21 kilometrów! A potem nagle brutalnie uświadamiasz sobie, że przy maratonie to dopiero połowa. I ten moment kiedy dostajesz z głośnym plaśnięciem w twarz tą drugą nieosiągalną jeszcze w tym momencie dla Ciebie połówką… na swój sposób fajne uczucie.
42 kilometry/MARATON! – Czułeś się kozakiem przy półmaratonie? „Pfff, połówka? Proszszszę Cię…”. Wtedy możesz z pełną świadomością powiedzieć „jestem hardkorem”, ukończenie maratonu to sukces. Bez względu na czas. Szczególnie przy pierwszym maratonie. Najważniejsza jest tylko „ona”. Upragniona, pożądana i utęskniona – META. Uczucie, w którym witasz się z nią po kilkugodzinnym cierpieniu, to jedno z najpiękniejszych uczuć jakie Cię czeka w życiu. Nie jest ono pisane dla każdego/każdej, ale bycie w gronie tych, którzy kończą maraton to zaszczyt. Szacunek zwykłych śmiertelników.
Duma i pewność siebie. W końcu, gdy kończysz maraton nie ma rzeczy niemożliwych. A jednak ta wiara może zgubić czasami. Szczególnie, gdy stajesz na starcie zawodów, gdzie dystans jest mniejszy. Człowiekowi wydaje się, że każda mniejsza odległość, to nic w porównaniu z tym co przeżyłeś na maratonie. I w pewnym sensie to prawda, ale mimo wszystko wciąż trzeba mieć respekt dla innych dystansów. Szczególnie półmaratonu. Ja po ukończeniu poznańskiego maratonu, tydzień później biegłem połówkę i cały czas miałem wrażenie, że to „tylko 21 km”. I tak rzeczywiście jest, ale nadal musialem trzymać się na baczności i biec z głową.
Szczerze pisząc, nie mam swojego ulubionego dystansu. Lubię każdy. Czasami nie chce mi się na treningu biec więcej, a czasami wychodzę z domu z zamiarem krótkiego pobiegania, a wracam z 15 km na liczniku. Jedno jest pewne. Po ukończeniu maratonu, albo masz dosyć i więcej w nim nie pobiegniesz, albo po jakimś czasie i kilku startach zaczyna Ci to nie wystarczać i wtedy szukasz nowych wyzwań. I wtedy pada kolejne magiczne słowo. Ultramaraton.
Zdjęcie pochodzą z darmowego serwisu stockowego Librestock.com.