Biegnę niesiony adrenaliną, która kumulowała się we mnie już od wielu dni, jeszcze przed samym startem. Pocę się nieprawdopodobnie, brwi nie zatrzymują już naporu cieczy i czuję, jak krystalizująca się sól zaczyna podrażniać mi oczy. Tętno cały czas na wysokim poziomie, słyszę wyraźnie każde uderzenie mojego serca. Rzut oka na zegarek. „Nie jest źle” – myślę – jednak treningi na Dziewiczej Górze pomogły i choć Śnieżka to zupełnie inna bajka, to czuję się strasznie szczęśliwy, że mogę być właśnie tu i teraz.
Spełniło się moje marzenie. Zrealizowałem kolejny cel, który postawiłem przed sobą ponad pół roku temu. I chociaż w tym roku był to najkrótszy dystans (17 km), to nigdy żaden bieg nie przyniósł mi tyle satysfakcji! Nawet maraton przy tym nie wydaje się specjalnie atrakcyjny, choć również sam w sobie jest ogromnym wyzwaniem.
Przyznam, że samego biegu na Śnieżkę nie mogłem się strasznie doczekać i nawet końcowe odliczanie już na starcie dłużyło się w nieskończoność. Mój pierwszy prawdziwy bieg górski. W głowie miałem mnóstwo znaków zapytania, bo choć startowałem w różnych zawodach i mając pewne doświadczenie wiedziałem, jak zaplanować bieg, rozłożyć siły i ułożyć taktykę, tak tutaj nie miałem pojęcia co będzie się działo na starcie. Wiedziałem tylko dwie rzeczy. Pierwsza – na pewno cały czas nie będę biegł. Druga – mocno liczyłem na nadrobienie ewentualnych strat na zbiegach. Reszta była wielką niewiadomą.
START
Tempo na pierwszych metrach ulicami Karpacza jest spokojne. Od razu widać, że nie ma tu przypadkowych biegaczy. Doświadczenie wręcz unosi się w powietrzu. A wśród nich ja, z wielkimi znakami zapytania w głowie. Dobijamy do pierwszego kilometra, a wielu zawodników… idzie. Przyznam, że zaczyna mnie to wprawiać w zakłopotanie. Zdaję sobie sprawę, że otoczony jestem osobami, wśród których niektórzy biegną dwa lub trzy razy moją dzisiejszą trasę (są trzy warianty biegu 3xŚnieżka = 1xMont Blanc), niemniej taki widok jest niespotykany na biegach ulicznych. Mijają kolejne metry i zdziwiony coraz bardziej obserwuję, że w pewnym momencie biegnę sam. Nie jest to może wybitne tempo, ale szczerze pisząc poczułem… zawód. Dlaczego?
Pierwsze 2-3 kilometry zanim jeszcze zaczną się poważne podbiegi bałem się najbardziej. Obawiałem się, że właśnie tutaj, gdzie było w miarę płasko stracę najwięcej, bo przy wspinaczce nie było szans, by myśleć o jakimkolwiek ściganiu. I w takim momencie pojawiają się kolejne pytania. Czy to moje niedoświadczenie właśnie wychodzi? Czy może jestem tak dobrze przygotowany? Myśląc biegłem dalej – wolno ale biegłem.
KONIEC BIEGANIA
Ten intensywny typ aktywności nie trwa jednak długo… Zaczynamy prawdziwe podejścia, wysokość nad poziomem morza na zegarku zmienia się szybko i regularnie. Oddech wyraźnie przyspiesza, ale tętno mam zadziwiająco niskie jak dla mnie. Kiedy zaczynałem treningi na Dziewiczej Górze, na podbiegach tętno sięgało mi pod 185 uderzeń na minutę. Teraz trzymam się na poziomie 167-173. I znów zaczynam się zastanawiać. Czy moja kondycja jest tak dobra, czy po prostu nie biegnę zachowawczo? Nie przyspieszam jednak kroku, wiem że później będzie jeszcze trudniej, kiedy pojawi się pierwszy kryzys…
JESTEM TUTAJ!
Pierwszy i jedyny kryzys mam na wysokości 1100-1200 metrów nad poziomem morza. Na wysokości 1323 m n.p.m. po raz pierwszy się zatrzymuję. Pretekstem jest zrobienie zdjęcia – nie mogłem sobie odmówić, bo widoki górskie są wspaniałe – ale tak naprawdę muszę chwilę odsapnąć. Nie potrzebuję dużo czasu, tętno spada dość szybko i chwilę później ruszam dalej. Takie postoje jednak zdarzają mi się dwa razy, z czego jeden na samej Śnieżce. Nie jestem jednak jedyny, urok polskich gór działa na wielu biegaczy.
Stojąc i uzupełniając płyny czuję, jak pot skutecznie ogranicza mi pole widzenia. Bez przerwy muszę wycierać twarz, okulary już dawno straciły swoją czystość, ale mimo wszystko czuję się rewelacyjnie. Dopiero teraz tak naprawdę dociera do mnie, że uczestniczę w tym biegu, choć uczucie nadal jest bardzo surrealistyczne. Uśmiecham się do siebie w duchu i czuję w sobie małe dziecko.
SZCZYT!
Docieram na Śnieżkę i budzi się we mnie pierwsza duża satysfakcja. Szczyt udało się zdobyć w 1 godzinę i 41 minut. Najlepsi zawodnicy co prawda w tym czasie są już na mecie, ale to nie ma znaczenia, ponieważ u każdego/każdej kto/która zdobywa Śnieżkę widać na twarzy radość. Ja czuję pewnego rodzaju ulgę, bo teoretycznie najgorsze mam już za sobą. Zbieg będzie szybszy, choć niekoniecznie lżejszy fizycznie. Szczyt Śnieżki to jest również chwila do dłuższego postoju. Nikt nie może podarować sobie kilku zdjęć. Trzy minuty później pędzę w dół, choć mam trochę wyrzutów sumienia, że za długo trwała ostatnia przerwa.
WSPARCIE
Zawsze podczas biegów, niezależnie od tego czy odbywają się one w Poznaniu, czy też w innym mieście, namawiam moich znajomych do kibicowania na trasie. Lubię ten moment, kiedy wiem, że czekają gdzieś tam…, i niebawem się spotkamy. To zawsze dodatkowo nakręca. Na mnie działa to tak, że mam jakby więcej sił i choćbym nie wiem jak bardzo był zmęczony to nigdy, przenigdy nie wolno mi się zatrzymać. Zawsze biegnę. W końcu przyszli tu tylko dla mnie i nie mogę pokazać, że się poddałem.
Oczywiście i tym razem nie mogło zabraknąć moich ludzi. Czekają na mnie w wyciągu na Kopę. Z daleka dostrzegam dwie postacie i macham, by jak najszybciej mogli mnie zobaczyć. To również często sytuacja, kiedy czuję pewnego rodzaju wzruszenie, szczególnie gdy jestem na takim etapie biegu, na którym już naprawdę brak mi sił. Mijam jednak swoją ekipę bardzo szybko, zbijam piątkę i już po wszystkim.
ZBIEGI
To krótkie spotkanie sprawia, że puszczam się w dół i sam się sobie dziwie, że robię to tak szybko. Kamieni różnej maści jest tu cała masa, a im niżej tym trudność się zwiększa. Kiedy siedzę w domu czasami myślę o tym, jak bardzo jest to niebezpieczne. Jeden fałszywy krok, wykręcenie nogi, czy upadek może skończyć się przedwczesnym ukończeniem zawodów, albo co gorsza – poważną kontuzją. Kiedy jednak się biegnie, takie myśli uciekają, a ja balansując ciałem i rękoma staram się jak najszybciej przebierać nogami, stawiając stopy w możliwie najbezpieczniejszych miejscach.
Przyznam, że ten etap biegu to dla mnie ogromna frajda. Bardzo lubię zbieganie, choć nie jest ono wcale ani spokojne ani też wbrew pozorom delikatne dla nóg. To momentami gorsze od podbiegów. Zbieganie po kamieniach jest dużym wyzwaniem, ale ciekawie robi się, gdy powierzchnia się zmienia i jest bardziej wypłaszczona i sypka. Wielokrotnie schodziłem tą drogą ze Śnieżki. Źle się tędy maszeruje, zbieganie również nie należy do przyjemności, łatwo się poślizgnąć i upaść. Całkiem jednak sprawnie zostawiam ten etap za sobą.
META
Ostatni odcinek to szybki wbieg do centrum Karpacza, gdzie na biegaczy czeka jeszcze kilka stromych zbiegów po asfalcie i kostce brukowej. W tle słychać głos spikera, meta już za chwilę ma się pojawić moim oczom, a ja jak zwykle w takich momentach czuję ogromną radość zmieszaną z kolejnym wzruszeniem. To już trzeci raz, kiedy kończę bieg z takim bagażem emocji – wcześniej maraton poznański i krakowski wywierają u mnie te same odczucia, ale tym razem jest inaczej. Ta meta smakuje lepiej. Kończę właśnie swój pierwszy ultramaraton, nie szkodzi że na najkrótszym dystansie tylko 17 kilometrów. Wbiegłem na Śnieżkę i z niej zbiegłem w 2 godzin 43 minuty i 36 sekund! Mój plan został zrealizowany!
Przyznam, że to było niesamowite uczucie. Nie da się tego opisać. Płaskie biegi mają również swój urok, ale rządzą się zdecydowanie innymi prawami, dlatego z dzisiejszej perspektywy są u mnie na drugim miejscu. Biegi górskie są zdecydowanie bardziej emocjonujące i choćby ze względu na to, że żyję na nizinach i udział w tego typu zawodach będzie zdecydowanie rzadszy niż biegi uliczne, to jedno jest pewne – ogromnie mnie nakręcają takie wyzwania i po raz kolejny doceniam pobliską Dziewiczą Górę, która tak dobrze przygotowała mnie do zdobywania Śnieżki.
Za rok wracam na karkonoskie szlaki i już dzisiaj nie mogę się doczekać, kiedy znów będę mógł zmierzyć się ze swoimi ograniczeniami. Mam rok, by tym razem na dystansie 33 kilometrów – rzucić Śnieżce wyzwanie dwa razy. Z kolei za dwa lata… ;).