Ależ byłem wściekły (a może po prostu tak bardzo zawiedziony)! Popełniłem ten wpis, cierpliwie czekałem, pisząc wcześniej do supportu Google, aż w końcu po pięciu dniach posuchy poszedłem do konkurencji. I spędziłem z nią miesiąc. Pełen emocji, aktywności i pracy nie tylko blogowej, ale też takiej typowo domowej, w czasie której – podczas malowania, rozbierania i skręcania mebli – obecność muzyki, była u mnie niezwykle kluczowa. I nie chodzi o radio, które z eteru sączy pląsy-bąsy, ale o coś, czego faktycznie chce się posłuchać, żeby godziny spędzone na fizycznym wycisku schodziły przyjemniej. Do mnie przemawia wtedy jazz.
Wróciłem do Muzyki od Google. Pożegnałem tym samym Spotify. Dałem sobie z tym streamingiem miesiąc i nie zaskoczyło między nami. I paradoksalnie wcale nie chodziło o to, że czegoś mi tam brakowało z bogatej muzycznej audioteki, a bardziej o to, że po prostu to, co serwis serwował mi do słuchania w ramach stacji radiowych – strasznie mnie męczyło. Nie czułem chemii. Nie potrafiłem odnaleźć się w tym, co Spotify dla mnie ma. I to już bodaj trzecia, czy czwarta próba w ciągu ostatniego roku przeze mnie ze Szwedami poczyniona. Cóż – zdarza się.
Natomiast, skoro ponarzekałem na Google (we wpisie, który podlinkowałem zaraz na samym początku tego tekstu), postanowiłem się zreflektować. Nie można tylko siać burzy. O dobrych rzeczach też warto napisać. I takie mnie spotkały. Kiedy już byłem od kilku dni ze Spotify, polski support wyszukiwarkowego giganta (o czym już pisałem), zaproponował zwrot pieniędzy za miesiąc, w którym doświadczyłem niedogodności, oczywiście bardzo się korzył i przepraszał w imieniu Google, aż w końcu poinformowano mnie, że limit urządzeń, które mogą być podłączone do Muzyki w ramach jego streamingu na moim koncie, został zniesiony.
W sumie nie spodziewałem się aż takiej reakcji. Szczególnie tego ostatniego posunięcia. Poczułem, że ktoś rozumie, że traktuję Google Play Music nie tylko, jako rodzaj usługi, przy której mogę się relaksować lub tworzyć, ale też – że jest to dla mnie narzędzie pracy. Że fotografuję niejednokrotnie smartfony z tą konkretną aktywną aplikacją muzyczną i wykorzystuję te zdjęcia w recenzjach, w miejscach w których opisuję brzmienie telefonów. Tak – w pewnym sensie to rodzaj promocji dla Google, ale też ważna wiadomość dla Czytelników – i słuchawki i telefony testuję właśnie korzystając z Muzyki Play. Tutaj sprawdzam możliwości ewentualnych efektów, equalizera etc. Skoro jestem wierny jednemu rozwiązaniu, oznacza to że moja opinia bazuje zawsze na tym samym źródle.
Druga rzecz – po ponownej aktywacji abonamentu – okazało się, że jestem w domu! Pierwsza połowa tygodnia remontowego ze Spotify zmuszała mnie do ciągłego przełączania stacji. Z Muzyką od Google – w drugiej połowie owego tygodnia – wreszcie wszystko brzmiało, jak należy. Nie czułem się zmęczony graniem. Czułem za to, że praca ucieka mi spod palców! Wiem, wiem – tak długo słucham muzyki ze streamingu Google, że ten potrafi już dopasować swoje algorytmy na podstawie moich preferencji i serwować to, czego właśnie brzmieniowo potrzebuję. Oczywiście ze Spotify też mam zbudowaną solidnie bibliotekę muzyki, ale tutaj nie działało to tak, jak u Amerykanów.
Zacząłem natomiast zastanawiać się, co jeśli nie Google? Co zrobię, kiedy nasze relacje znów w jakiś sposób się popsują…? Doszedłem do wniosku, że sam dla siebie zrobię przegląd różnych alternatyw. Po prostu – warto wiedzieć, co w trawie piszczy. No, a póki co – wracam do Muzyki ;).
****
Zdjęcie tytułowe: fot. Matthias Goetzke / Unsplash.com