Od dobrych kilkunastu dni leży u mnie w skrzynce news na temat modułowych rozwiązań dla technologii ubieralnych, a szczególnie smartwatchy. Dość naturalne, że skoro powstają takie smartfony, to dlaczego nie miałoby być podobnych produktów, ale do noszenia? Na początku chciałem zrobić o tym pełen entuzjazmu wpis. Wyobraziłem sobie, że wymieniam kolejne podzespoły w swoim inteligentnym zegarku i pomimo, że mam wciąż ten sam produkt, to cały czas mogę cieszyć się jego aktualnością. Ale kiedy zacząłem rozważać, czy rzeczywiście jest się czym emocjonować, dotarła do mnie dość oczywista, ale mało eksponowana wątpliwość, która zaraz uruchomiła ich lawinę.
Wątpliwość pierwsza
Nie lubię zmian. Zmian w kwestiach zasadniczych. A oznacza to, że przywiązuję się do rzeczy i miejsc. To dość naturalne, kto z nas nie ma swojej ulubionej kawiarni, ławeczki w parku lub trasy biegowej? Kto z nas nie lubi nocnej jazdy samochodem z dobrą muzyką, albo sobotniego poranka z kawą i pachnącą farbą drukarską gazetą w dłoni, o leniwej godzinie, której blisko go południa?
Wyobrażacie sobie zatem, że wymieniacie kluczowe podzespoły w inteligentnym zegarku, a ten przez to traci swojego ducha? Albo staje się innym produktem, o którym trzeba ciągle myśleć, czy czegoś tam nie wymyślono, dodano, zmieniono, bo może jednak warto? Ja nie.
Wątpliwość druga
Cały czas mam wrażenie, że kluczymy mocno po omacku wokół smartwatchy. Producenci, technologiczni eksperci, jak i zwykli użytkownicy. Mam taką intuicję, która swoją analogią sięga do korzeni reklamy. Ta powstała po to, aby napędzać gospodarkę. Miała nam uświadomić, że coś, czego do tej pory nie potrzebowaliśmy, jest nam całkowicie niezbędne. A jeśli już mamy to, co nie zbędne, to może nadszedł dobry czas na nowszy model?
Jeśli tak jest, to dlaczego rynek inteligentnych zegarków wciąż traktuje się, jak fanaberię? Nie bez znaczenia jest używanie określeń typu gadżet, które mają opisywać te urządzenia. Czy jeśli ktoś z Was kupi sobie – bez względu na cenę – najdroższy zwykły, klasyczny zegarek lub najgorszą tandetę – to czy ktokolwiek nazwie to gadżeciarstwem? Czy w Waszych głowach pojawia się myśl – oto kupiłem sobie dodatek, zaspokoiłem fanaberię etc?
Skoro lubimy punkty stałe w naszym życiu, to niechętnie będziemy je zmieniać, nawet jeśli to co nowe, jest lepsze, świeższe, pożyteczniejsze. Jakim cudem zatem producenci chcą nas zachęcić do kupowania smartwatchy, skoro za prestiżem, pozycją społeczną oraz klasyczną funkcją, jaką pełnią zwykłe zegarki na naszych nadgarstkach, idzie wieloletnia, ugruntowana tradycja? Miejsce zegarka na naszej ręce jest tak bezdyskusyjne, jak Amen w pacierzu. Za to smartwatch funkcjonuje w ogólnym obiegu, jako sympatyczny, miły, radosny, pocieszny, gotowy do smerania paluchem – gadżet… Bleh… mdło się robi.
Wątpliwość trzecia
Gwoździem do trumny okazuje się czas pracy na jednym ładowaniu. To już w ogóle stawia zegarki inteligentne pod ścianą. Dlaczego? Bo zegarek ma pokazywać czas. Tak, jak telefon ma służyć do dzwonienia. To dzwonienie jest tak wpisane w istotę telefonu, że otrzymują je nawet tablety. Nie wszystkie oczywiście, ale coraz częściej spotykam ludzi z siedmio- lub ośmio-calowymi dachówkami przy uchu. Jaki jest sens nosić zegarek, który nie pokazuje godziny, bo się bateria wyczerpała (nie wspominam o niemożliwości zrobienia czegokolwiek)?
Wątpliwość czwarta
Jak do tej pory nie rozwiązano jeszcze jednego problemu, który łączy się z tymi powyżej. Zauważcie, że funkcję pokazywania godziny przejęły w dużej mierze smartfony. Sam się na tym złapałem, że nawet nosząc zegarek lub smartwatch i tak sięgam intuicyjnie po telefon. Co to oznacza? Otóż jeśli cały świat przestał spoglądać na zegarek na nadgarstek, to znaczy że ten stał się już archetypem, który zawsze będzie budował kontekst. Możecie stanąć na głowie, a i tak słysząc o smartwatchu będą się sypały konotacje zegarkowe. Czy można coś z tym zrobić? Rzekłbym, że TRZEBA!
Po pierwsze – należy zerwać z kojarzeniem smartwatcha z klasycznym zegarkiem. Po drugie – koniecznie powinno się rozwiązać problem baterii. Po trzecie – smartwatche niestety, ale trzeba wymyślić na nowo. I przypisać im określone role związane z naszymi przyzwyczajeniami. Ale taki proces nie odbywa się dlatego, że ktoś sobie wymyśli jakąś nomenklaturę i już. To MUSI być proces samorodny. Wspierany przez reklamę, media społecznościowe i konkretne akcje marketingowe. I musi trwać w czasie. Żadne drzewo nie wyrasta w jeden rok. A przydałby się przy tym wszystkim również czynnik kulturotwórczy, bo on ma największą siłę stwórczą, ale zarazem najbardziej czasochłonną. Tylko, że i tak zostaje przy tym wszystkim…
…Wątpliwość piąta
Co zrobić, aby te produkty się tak szybko nie dezaktualizowały? Pod koniec roku czytałem jakiś raport, z którego wynika, że średnio maksymalnie 6 miesięcy na naszym nadgarstku żyje urządzenie ubieralne, takie jak smartwatch, czy smartband. Pół roku! Wyobrażacie to sobie? Jak więc ktokolwiek chce motywować kogokolwiek do zakupu czegoś, co za chwilę będzie nas drażnić, przeszkadzać i motywować do zmiany?
Problem jest dość złożony. Jeśli dostaniecie zegarek po dziadku, który miał wcześniej Wasz ojciec, to taki produkt liczy sobie kilkadziesiąt lat i poza drobnymi usterkami (jeśli takowe w ogóle wystąpią), przekazujecie tym samym z ojca na syna (lub matki na córkę) tak silny ładunek emocjonalny i historyczny, który zarazem motywuje tradycję podtrzymywania tego rytu, że właściwie sam proces oddania go dalej nabiera rys mitologii, legendy, wielowymiarowego i wielopoziomowego kontekstu. Z takim zegarkiem dostajecie cząstkę drugiego człowieka – i co najistotniejsze – sami stajecie się tą cząstką!
Czy przypadkiem nie pasuje to właśnie do poszukiwanego przez producentów klucza, aby technologia, którą na siebie zakładamy, była z nami w silnej łączności i relacji? Aby była częścią nas? Czy to nie dlatego np. Apple Watch wiąże się z rynkiem mody, aby poprzez ekskluzywny kontekst przebijać się nie tylko poprzez funkcję ubiorą, którą jest ochrona ciała, ale też nadawanie kodu emocjonalnego? Podobnie Samsung kombinuje z biżuterią Swarovskiego, w którą ubiera już nie tylko swoje smartfony, ale i inteligentne zegarki.
Tyle, że te zabiegi przypominają mi i w jednym i drugim przypadku pudrowanie brudu. Chodzi mi o to, że makijaż szybko opada, a jeśli jest przykry zapach, to na dłuższą metę nie przykryją go nawet najlepsze perfumy. Bo za pół roku lub za rok będzie kolejny nowy smartwatch od tego czy innego producenta, który natychmiast uświadomi nam wszystkim, że nieeee – prawdziwe technologiczne dzieło sztuki powstało teraz. Poprzedni model był dobry, ale ten – to jest dopiero!
Podsumowując
Dzisiaj za smartwatchami nie idzie żadna tradycja. Nie niosą żadnej wartości emocjonalnej. Nie mają ani swojej historii ani też nie potrafią jej stworzyć. Reklama nie zachęca nas do tego, abyśmy marzyli o nich i ich pożądali. Nie zaspokajają żadnych naszych potrzeb, a jedynie są przedłużeniem smartfona i pozwalają niektóre jego funkcje robić inaczej, szybciej, efektywniej.
To, co dzisiaj mamy na rynku, to wciąż nieudolna próba. Bo twórcom/producentom nie zależy na tym, abyśmy dostali produkt wyjątkowy, ponadczasowy i emocjonalny. Mamy dostać produkt, który szybko stanie się remedium na słabnący popyt na smartfony (w końcu rynek się nasyca, zwłaszcza zachodni). Dlatego zdecydowana większość inteligentnych zegarków jest od nich uzależniona i im podlega.
Bez telefonu smartwatche stają się bezużyteczne (są wyjątki, jak Gear S). I do tego musimy mieć sprzęt określonego producenta, bo z innym pracować nie będą. I wiecie co? Takie działania ograniczają naszą wolność wyboru. Dzieje się coś, czego osobiście nie znoszę. I jeszcze dostawcy takich rozwiązań chcą, aby im za to płacić. A figa!