Tim Burton kojarzy się widzom na różne sposoby. Jednym z Jeźdźcem bez głowy, innym z Sokiem z Żuka, być może Alicją z Krainy Czarów czy też Czekoladą. Jeśli to wszystko, co wiecie o tym reżyserze, przygotujcie się na zupełnie innego rodzaju doznania.
Tym razem Burton postanowił być bardziej przyziemny i nie raczyć nas efektami specjalnymi. Wprawdzie nie powstrzymał się od psychodelicznego akcentu – główna bohaterka tworzy portrety sierot ze smutnymi, nienaturalnie dużymi oczami – jednak tutaj cała niezwykłość się kończy – po filmie biograficznym nie należy przecież oczekiwać wróżek i smoków. Choć trochę tego brakuje, bo mimo, że film jest inny niż wszystkie, wyczuwa się w nim Burtona.
Amy Adams wciela się w rolę Margaret Keane – malarki, na której twórczości żeruje bezwzględny mąż. Oprócz utrzymywania męża swoją twórczością postać Margaret przyczyniła się do zgarnięcia przez Amy tegorocznego Złotego Globu dla najlepszej aktorki komedii lub musicalu, a także nominacji BAFTA za najlepszą rolę pierwszoplanową. Aktorka od początku drugiego tysiąclecia wystąpiła w prawie czterdziestu filmach lecz mimo nagród, nominacji i sporego doświadczenia trzeba przyznać, że rola Margaret nie była dla niej najszczęśliwsza… Delikatność, wrażliwość i niepraktyczność życiowa zostały doskonale odzwierciedlone, jednak sama postać wydała mi się bez większego polotu. Być może dlatego że urocza Margaret – współczesna księżniczka, zamknięta w wieży ze swoimi robótkami – z całą swoją nieporadnością w pewnym momencie zaczyna irytować widza, co na szczęście rekompensuje nam próba wydostania się spod władzy małżonka.
Waltera Keane’a (w tej roli Christoph Waltz) cechuje dużo większa życiowość niż małżonkę. Niestety, do tego stopnia, że zamiast wspierać, zaczyna ją oszukiwać. Początkowo wydaje się nawet sympatycznym typem, jednak w miarę rozkręcania się akcji filmu pan Keane rozkręca się również. W pewnym momencie on również zaczyna nas denerwować – jest zbyt bezczelny, prymitywny i pozbawiony hamulców w porównaniu do otoczenia, co powoduje że postać jest dość płytka i nawet nie próbuje przełamać przewidywalności czy stereotypów.
Oglądając „Wielkie oczy” możemy, jak w kreskówkach Disneya, po kilku zachowaniach rozróżnić, kto jest tym „dobrym”, a kto „złym”, a po kilku kolejnych minutach nabieramy pewności, że żadna z postaci nie jest dynamiczna. Burton wprawdzie nikomu nie kojarzy się z rozbudowaną psychologią postaci, czy ich wewnętrznymi przemianami, ale prawdę powiedziawszy – w filmach tego typu środek ciężkości znajduje się zupełnie gdzie indziej, i reżyser jeszcze nie opanował tej lekcji.
No i ostatnia rzecz, na która zwróciłam uwagę – narracja zza kadru. Coś wam to mówi? Weźcie pilot, skierujcie na telewizor i znajdźcie w nim paradokument, gdzie najpierw narrator informuje o stanie psychicznym postaci, a następnie postać zabiera głos i informuje widza tymi samymi słowami o tym samym wydarzeniu. Dokładnie tak się czułam oglądając ten film. Jakby narrator nie dowierzał moim zdolnościom umysłowym do samodzielnej analizy filmu i za to wielki minus. Lubię być traktowana poważnie.
Podsumowując – ładny film, idealny dla wieczornej rozrywki, ale nie spodziewajcie się zbyt wiele. Burton nie jest aż tak błyskotliwy i nie nadaje się do tego typu kina. Będziecie zaskoczeni jego nową odsłoną, ale na pewno ze zdziwienia nie zrobicie tytułowych Wielkich oczu, a raczej zastanowicie się, jak zafundować reżyserowi bilet powrotny do świata baśni ;).