Czasem zastanawia mnie dlaczego Pierwsza Wojna Światowa nie jest popularnym tematem obecnym w popkulturze? Fakt, że w pierwszej połowie dwudziestego wieku historia nabrała zawrotnego tempa i “Wielka Wojna” została szybko przyćmiona przez działania Hitlera i Stalina sprawia, że dość rzadko sięgamy do tamtych czasów w poszukiwaniu inspiracji. Trochę szkoda, ponieważ od osnutych dymem okopów zachodniego frontu po walki na pustyniach Afryki i jeszcze dalej ten globalny konflikt stanowi ciągle bardzo ważny element naszej historii. Często jednak wydaje mi się, że te realia znikają ze zbiorowej pamięci i nie pomogła tu nawet obchodzona w zeszłym roku setna rocznica jej wybuchu.
Wśród kinowych produkcji dotyczących wydarzeń z przed wieku też nie doszukamy się dużego wyboru. Poza absolutną klasyką jak Lawrence z Arabii, raczej lekkimi w tonie filmami o przygodach młodego Indiany Jonesa, czy War Horse Stevena Spielberga naprawdę nie przychodzi mi do głowy wiele więcej (chociaż mogę się mylić). Z tym większą przyjemnością postanowiłem obejrzeć Water Divinera (Źródło Nadziei), czyli reżyserski debiut Russella Crowe’a stworzony we współpracy z laureatem Oscara za zdjęcia do Władcy Pierścieni Andrew Lesniem.
Film opowiada historię Joshuy Connora, australijczyka posiadającego dar odnajdywania podziemnych źródeł wody. Jest rok 1919, wojna dopiero co się zakończyła jednak dla głównego bohatera i jego żony Elizy nie przynosi to pocieszenia, ponieważ w czasie bitwy pod Gallipoli w 1915 roku stracili oni trzech synów. Niemożność pogodzenia się z tą tragedią doprowadza ostatecznie Elizę do samobójstwa a osamotniony ostatecznie Joshua postanawia wyruszyć do Turcji, aby w ruinach Imperium Osmańskiego odnaleźć i sprowadzić do domu ciała swoich dzieci.
Jego podróż rozpoczyna się w Stambule, gdzie dzięki zrządzeniu losu i rezolutności pewnego chłopczyka zatrzymuje się w hotelu prowadzonym przez Ayshe, Turczynkę, której mąż również zaginął w czasie wojny. Mimo oporu brytyjskich władz wojskowych Joshua trafia ostatecznie do niedostępnego dla cywili regionu w okolicy cieśniny Dardanele i dzięki wsparciu nieoczekiwanego sojusznika jakim okazuje się być turecki oficer major Hasan odnajduje miejsce spoczynku dwóch poległych pod Gallipoli synów. Okazuje się też, że istnienie nadzieja iż Art, którego ciała nie ma obok braci ani wśród inny ofiar bitwy może faktycznie ciągle przebywać żywy gdzieś na terenie Turcji. Jak nie trudno się domyślić odnalezienie ostatniego potomka staje się od tego momentu głównym zadaniem dla granej przez Russella Crowe’a postaci.
Fabuła filmu jest przyznam zajmująca i stanowi idealną podstawę do realizacji założonego przez twórców celu jakim jest stworzenie emocjonalnej, czy nawet lekko baśniowej historii o stracie oraz nadziei rozgrywającej się na pograniczu dwóch różnych kultur. Cel ten udało się zresztą produkcji całkiem zręcznie osiągnąć, a jest to zasługą głównie dwóch czynników. Po pierwsze aktorzy. Oprócz Russella Crowe’a, czyli wspomnianego już reżysera/głównego bohatera w filmie występują, między innymi, była dziewczyna Jamesa Bonda Olga Kurylenko jako piękna i smutna Aysha, Jai Courtney w roli energicznego i dosadnego oficera brytyjskiego odpowiedzialnego za upamiętnienie ofiar Gallipoli, czy Ryan Corr jako ostatni ocalały syn Connora. Poza tym mamy również okazję obejrzeć kilku świetnie się prezentujących Tureckich aktorów w tym Yilmaza Erdogana i Cema Yilmaza w rolach wspomnianego już majora Hasana oraz jego przyjaciela sierżanta Cemala i dwunastoletniego Dylana Georgiades grającego synka Ayshy.
Po drugie zdjęcia. Jak napisałem we wstępie za stronę wizualną odpowiedzialny był Andrew Lesnie uhonorowany Oscarem za pracę przy trylogii Władca Pierścieni i nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że jakość zdjęć z filmu Petera Jacksona przeniosła się w 100% na Water Divinera. Właśnie temu w sporej części zawdzięczać można lekką baśniowość produkcji. Od suchych stepów Australii przez poorane lejami wybuchów powojenne krajobrazy aż po sceny z życia Stambułu wszystko to ogląda się z ogromną przyjemnością i oczy same aż proszą o więcej. Widać tu prawdziwy pietyzm i dbałość o szczegóły. Baśniowość podkreślono też powtarzającymi się motywami wody oraz opowieści o latającym dywanie. Pierwszy wzmacnia duchowość i podkreśla związek rodziny Connorów, drugi przypomina nam, że pragnieniem bohaterów jest bezpieczny powrót do domu. Postawienia na tak wydatną symbolikę było trochę ryzykowne, jednak dzięki temu, że twórcy uchronili się od przesady zdecydowanie wypada to filmowi na dobre.
Również umiejętność odnajdywania podziemnych źródeł którą Joshua tak często szczyci się w czasie swojej podróży, gdyby nie została zaprezentowana z takim wyczuciem mogła z łatwością ośmieszyć głównego bohatera. Tak się jednak nie stało i chyba największym krytycyzmem jaki pod adresem Water Divinera muszę skierować jest to, że moim zdaniem powinien być chociaż trochę dłuższy. Nie chodzi mi bynajmniej o fanowskie stwierdzenie, że chciało by się po prostu więcej a bardziej o to, że w tej formie niektóre wątki fabuły zostały niestety porzucone w środku albo co najmniej nie do końca zrealizowane. Dobrym przykładem jest sama bitwa o Dardanele. Przebłyski z tego historycznego wydarzenia towarzyszą nam w miarę odkrywania losów rodzeństwa Connorów i służą jako trybut dla poległych w bitwie żołnierzy oraz kontrast do oglądanego powojennego świata. Moim zdaniem jednak nie do końca udaje się tutaj złapać widzów za serce. Być może to zbyt duże oczekiwanie, ale gdyby Gallipoli dostało tu swoje wyraźne 5 minut na miarę lądowania w Normandii z Szeregowca Rayana to ten kontrast na pewno odczuli byśmy dużo bardziej.
Podobnie lekko niedogotowany wydaje się wątek miłosny. Chociaż w tym wypadku nie jestem pewien czy chemia jaką z prawdziwym wdziękiem budują między sobą Crowe i Kurylenko może na aż tak szumną nazwę zasługiwać. Nie jestem wielkim fanem podawania wszystkiego leniwym widzom na talerzu jednak tym razem bardziej wygląda to jak wada produkcyjna scenariusza niż świadoma decyzja twórców. Podobnie zapomniany zostaje ostatecznie wątek męża Ayshy. Wygląda to tak, że do pewnego momentu film ma pewne określone tempo i przeplata kilka wątków, po czym nagle Joshua przełącza się w tryb bohatera akcji walczącego bliskim każdemu Australijczykowi kijem od Krykieta i jeżdżącego konno a następnie przechodzimy do końcówki i napisów. Domykanie wszystkiego na ostatni guzik z zacięciem godnym lepszej sprawy w stylu a la Michael Bay to jedno, ale gdyby zrobiono trochę więcej to byłbym filmem zachwycony. Mimo tych kilku potknięć debiut reżyserski Russell Crowe na pewno może sobie zaliczyć na plus i jestem ciekaw jak będzie wyglądał jego następny projekt.
Foto: daylesfordcinema, motionpicture, apnatimepass, coyoteproductions