Patrząc na wyniki, którymi z pewnością niechętnie dzieli się Google, świetnie pasują tutaj słowa Michała Brożyńskiego, który już wielokrotnie komentował kolejne dane pokazujące fragmentację systemu Android:
Mam wrażenie, że robi się z tego swego rodzaju telenowela (…) każda poprzednia edycja zaczyna zyskiwać na popularności dopiero, kiedy wychodzi nowa odsłona tego popularnego OS-a. W związku z tym następca ma przegwizdane, za to poprzednie wersje panoszą się sporo po kolejnych smartfonach, więc całą fragmentację szlag trafia…
Mi najbardziej podoba się pierwsze zdanie i najśmieszniejsze jest to, że są to słowa z grudnia 2014 roku. Mamy kwiecień 2015, a stwierdzenie to jest jak najbardziej na czasie. I dodam więcej – za kolejne pół roku będzie tak samo i nie odkryję Ameryki, gdy napiszę teraz, że będzie to stwierdzenie jeszcze dłuuugo aktualne.
Szlag trafia i mnie, bo jak widzę te procenty, wyniki i wykresy to naprawdę zastanawiam się, dlaczego tak ogromna firma, jaką jest Google, nie może poradzić sobie z problemem fragmentacji? I choć pośrednie odpowiedzi nasuwają się same: problem z adaptacją nakładek producentów, operatorów itd. – wszystko to wydłuża niemiłosiernie proces aktualizacji, poza tym w którymś momencie bez większych przyczyn dowiadujemy się, że nasz model smartfona czy to tabletu po prostu przestaje być wspierany. Słabo.
Oliwy do ognia dolało samo Google. Jak bowiem przebiegała aktualizacja do Lollipopa Nexusów czytał chyba każdy. Jeśli kogoś ominęły te wiadomości, zapraszam do mojego wpisu TUTAJ. Niestety korporacja z Mountain View nie popisała się nawet przy swoich flagowych produktach. Bardzo słabo.
Z drugiej strony zadaje sobie pytanie – ilu z tych 40,7 proc. użytkowników którzy mają Jelly Beana lub 41,4 proc. posiadający KitKata, czeka z wielką niecierpliwością na Lollipopa? Zaryzykuję stwierdzenie, że przynajmniej połowa z nich wszystkich ma w nosie, jaka słodycz działa na ich urządzeniu. Smarton pracuje? Pracuje! No i git! O to chodzi. Zwykły użytkownik raczej nie zastanawia się. jakie są różnice pomiędzy poszczególnymi systemami, bo na nie kładą nacisk producenci. I to nie jest coś co sobie wymyśliłem. Takich ludzi spotykam na co dzień. Niektórzy nie wiedzą, że wyszedł Lollipop, a nawet jeśli – to wątpię, by ktoś z pełnym przekonaniem powiedział, że najnowsza wersja ma numerek 5.1.
Inna kwestia, która zabija moim zdaniem Androida to wydawanie właśnie wersji typu 4.4.x. Oczywiście są one potrzebne, bo łatają błędy, tego nie da się niestety wyeliminować, jednakże część producentów po prostu czeka na kolejną większą aktualizację, pomijając te zmiany.
Tym sposobem oczekiwanie na najnowszą w danym momencie wersję systemu wydłuża się jeszcze bardziej, a zaobserwowane wady wystawiają na próbę cierpliwość klientów. Co ciekawe po zsumowaniu obydwu wersji Lollipopa, procentowy udział w rynku jest nadal mniejszy niż ten, który ma „stary piernik” – Gingerbread. Jak to skomentować? Chyba wolę to przemilczeć.
Kończąc moje narzekania, znów nawiąże do cytatu z pierwszego akapitu. Wszystko wskazuje na to, że Lollipop zacznie się w końcu liczyć, gdy wyjdzie Android M. Wtedy sytuacja będzie dokładnie taka sama. Takie są niestety konsekwencje systemu na wszystkie urządzenia i póki Google nie wpadnie na jakiś rewolucyjny pomysł, to czeka nas powtórka z rozrywki…
Źródło, foto: developer.android