Jakimś cudem Pańskim ominęły mnie weekendowe newsy na temat postanowienia Lenovo, że wycofuje się z rynku smartwatchy, o czym nie omieszkało napisać wiele naszych rodzimych serwisów. Cóż, nie chcę z faktami polemizować, ale sporo osób nie kryje zaskoczenia. Ja również. Tym bardziej, że czegoś tutaj naprawdę solidnie nie rozumiem. I pierwszym punktem z brzegu jest teza, stawiana przez niektórych blogerów, że smartwatche znikną najprawdopodobniej z rynku. Ale kurczę, jak one mogą zniknąć, skoro tak naprawdę na dobre wcale się jeszcze nie pojawiły!
To, co pracuje z Tizenem OS, Androidem Wear, czy Watchem OS-em, tylko ma w nazwie smartwatch, bo tak naprawdę trudno dziś znaleźć inne określenie, które jasno definiowałoby inteligentne zegarki lub też zegarki, które za takowe chciałyby uchodzić. I mam ciężkie wrażenie, że ci producenci, którzy właśnie mają zamiar obrazić się na cały świat i wstrzymać produkowanie watchy, zapomnieli chyba o jednej zasadniczej rzeczy – nikt z nich nie stworzył jeszcze smartwatcha z prawdziwego zdarzenia. Ale to i tak czubek góry lodowej, bo…
…pierwszym grzechem wszystkich, bez wyjątku wszystkich producentów inteligentnej elektroniki, w tym zegarków, jest zaniedbanie! Otóż nie kiwnęli nawet najmniejszym palcem u nogi, aby w jakikolwiek sposób wypromować smartwatche. Nie położyli absolutnie żadnego nacisku na to, aby zainwestować w kampanię reklamową, która byłaby de facto kampanią edukacyjno-informacyjną na temat tego, co z nafaszerowanymi elektroniką zegarkami można zrobić.
I mnie w tym świetle wcale to nie dziwi, że nikt nie kupuje smartwachy, skoro w pierwszej kolejności mają one szereg podstawowych wad. Uwaga – zaczynam wyliczankę:
- wszystkie – bez wyjątku, dosłownie wszystkie – na jednym ładowaniu jadą góra dwie doby. I to jest śmiech na sali. Wiele rozmów na temat smartwatchy ucięto ze mną (dosłownie ucięto – i to czasami bezceremonialnie), kiedy okazywało się, że trzeba je ładować codziennie. Bezsens totalny. A do tego nikt nie potrafi tego zrozumieć, że mamy zegarki, które są napakowane elektroniką, która do niedawna napędzała nasze komputery, ale baterie (pomimo szumnych odkryć naukowych i zapowiadanych rewolucji) trzymają nadal tak samo. Sorry, ale całe to smart można o kant tyłka rozbić. W tej perspektywie, to wręcz żenujące i tragiczne.
- wszyscy producenci, jak jeden mąż ładują do smartwatchy funkcje fitnesowe. Pewnie, niech sobie będą, ale po cholerę kłaść na to nacisk w materiałach promocyjnych? A tak się składa, że to motor komunikacyjny każdego inteligentnego zegarka. Takie postępowanie jest błędnym założeniem z dwóch przyczyn. Po pierwsze dublują funkcje inteligentne smartbandów, które sportowym aktywnościom są dedykowane. Po drugie – czy może mi ktoś wytłumaczyć, po cholerę mam np. biegać w smartwatchu ze skórzanym paskiem, który po niedługim czasie przesiąknie potem i… zwyczajnie zacznie śmierdzieć? Tak, przechodziłem to już kilka razy. Niestety… :/
- smartwatche dostają całkowicie niepotrzebne funkcjonalności. Nie wszystkie, ale lwia część z nich wyposażona jest w czujniki tętna. Problem z nimi polega na tym, że sprawują się poprawnie, kiedy naprawdę mocno zaciśniesz pasek na nadgarstku, a w czasie treningu kończyny trochę puchną, więc nagle robi się cholernie nieprzyjemnie. Co więcej – często te czujniki nie działają poprawnie lub z dziwnych przyczyn przestają w czasie aktywności mierzyć tętno. Jeśli nie masz dedykowanego pasa na klatę, to zapomnij o wiarygodnym pomiarze. Zegarek często nagrzewa się wtedy, a ta głupia bateria topnieje w oczach! Całkowitym kuriozum było umieszczenie czujnika tętna przez Asusa w pierwszym Zenwatchu na… ekranie, który trzeba było w celu pomiaru ucisnąć dwoma palcami. To co pokazywał, pozostawię pod zasłoną milczenia…
- grzech bodaj najpoważniejszy – wszyscy producenci ubzdurali sobie, że smartwatch MUSI być zegarkiem. Cholera, to jest największy problem z tymi produktami, bo jeśli ktoś ma wydać na zegarek od tysiąca złotych w górę, to poważnie się zastanowi, czy w tej cenie nie kupi świetnego, ponadczasowego i dłuuuugodystansowego Atlantica czy Tissota. Zegarki marek, które stworzyły swoją historię i na tejże historii wrosły nie tylko w rynek, ale silnie przywiązały do siebie kolejnych klientów. Zegarki to produkty przekazywane z pokolenia na pokolenie. Sam mam takiego Atlantica, w którym wystarczy wymienić baterię (a ta padła po 4-5 latach) i wciąż wygląda świetnie! Kupowanie go było przeżyciem. I spokojnie to taki produkt, który można ofiarować synowi, wnukowi itd. Natomiast smartwatcha? Wyobrażasz sobie czasami, że przekazujesz swoją Moto 360 pierwszej generacji wnukowi??? No litości! A w ten sentymentalny i wyrafinowany ton biją niemal wszyscy producenci, przy czym po trzech latach smartwatch ten nie wytrzymuje konkurencji z takim LG Watch Urbane 2nd Edition, którego aktualnie testuję i widzę, jak dużą różnicę w efektywnej pracy robi dołożenie większej kości pamięci operacyjnej.
- aaa, no i jak można tak po macoszemu traktować kobiety??? Żaden wybór dla nich, zero porządnych propozycji wśród inteligentnych zegarków z różnych przedziałów cenowych. A skoro już producenci chcą robić właśnie zegarki, to czemu nie uzbroją się w solidny asortyment? Trzy produkty na krzyż i nagle obrażają się na rynek, że nie chce kupować ich produktów? Pozycja marki budowana przez trzy lata??? Pfff…
Ergo – smartwatche się nie przyjmą, bo nie można ich używać długodystansowo, pompuje się je na sportowych strongmanów w garniturach, z których po upływie jednej doby uchodzi cała para, do tego mają funkcjonalności, które są nieprzydatne lub niewiarygodne, a ich historia… nie ma żadnej historii… Lecz pomimo tego próbuje się ją w nie wpompować. No i na dokładkę nikt nie edukuje społeczeństwa, do czego smartwatch może się przydać.
Szczerze – to z tym ostatnim zdaniem kojarzy mi się sytuacja Chromebooków na polskim rynku. Nie dość, że droższe (i to wielokrotnie) niż w USA, to jeszcze są do kupienia z dwa ubogie modele, nad którymi świat powinien piać z zachwytu, a nie pieje, bo i nie ma nad czym… Ale słowem nikt nie tłumaczy czym jest Chrome OS, jakie są zalety, a jakie wady w stosunku do Windowsa oraz realnej przydatności offline, czy w domu, kiedy okazuje się, że nie podłączysz pod nie szeregowo ani skanera ani drukarki. I niby w takich okolicznościach mają się sprzedawać, jak ciepłe bułeczki…?
Ze smartwatchami jest bardzo podobnie. Zero edukacji, zero informacji, obietnice gruszek na wierzbie obrazowane pięknymi, uśmiechniętymi i wysportowanymi modelkami, a całość z cenami z kalafiora za rzeczy, które za rok będą już… stare… a za dwa – przestarzałe… Do tego kreowane na produkty prestiżowe i pożądane, ale bez grama seksu.
Wniosek dla mnie jest jeden. Wciąż czekam na to, aż ktoś wymyśli smartwatcha od początku do końca. W obecnej formie już są one u mnie na tyle przydatne, że ja akurat znajduję dla nich miejsce w swoim życiu i sprawdzają się naprawdę nieźle w boju. Ale należę do wyjątków, nawet wśród ludzi z branży, którzy nie potrafią smartwatchy sensownie recenzować. Skoro kuleje to na poziomie osób, które powinny być ekspertami w tej dziedzinie, to czego oczekiwać od Kowalskiego i Maliniaka? Że zaciągną trzydziesty kredyt i zeżrą oszczędności, żeby tylko kupić sobie czterordzeniowe 1,3-calowe szkiełko z 512MB pamięci podręcznej do codziennego ładowania?
No bez jaj!