UWAGA! Poniższy wpis był opublikowany 19 października 2018r., ale miałem tego dnia dość poważną awarię na blogu i niestety, ale przepadł cały oryginalny tekst, jak i wszystkie komentarze pod nim (aczkolwiek próbuję je jeszcze przywrócić). Jako, że napisałem ten artykuł w Wordzie, mogłem go tutaj raz jeszcze „przekleić”, niemniej kilku poprawek, które naniosłem w ostatecznej wersji tekstu już teraz odtworzyć nie jestem w stanie. Natomiast wymowa wpisu, jest bez zmian.
To nie będzie wpis o szczegółowych specyfikacjach. Nie będzie też pierwszymi wrażeniami, aczkolwiek wrażeniami kompletnymi – już jak najbardziej. To będzie na pewno wpis o tym, jak Huawei wyrósł nam na hegemona rynku mobilnego sygnowanego Androidem. I o tym, że jednak Huawei wykonuje technologiczną robotę lepiej niż jego konkurenci.
Obok mnie leży Huawei Mate 20 Pro. Przywieziony z Londynu, gdzie razem z Huawei Polska spędziłem dwa niesamowite dni. Może dla porządku – to nie jest wpis sponsorowany i bardzo proszę go tak nie odbierać. Nie da się ukryć, że w dniu premiery Mate’ów z serii 20 nie pojawił się u mnie żaden tekst o tym sprzęcie na blogu. To nie z lenistwa. Po prostu jestem tutaj sam. Sporadycznie, dosłownie z okazjonalnego doskoku – wspiera mnie piórem przy wyjątkowych okazjach i jeśli tylko może – Krzysztof Bojarczuk z biegiemmarsz.pl. Ale tym razem nie mógł.
W tym miejscu czuję potrzebę wytłumaczenia się.
Nie miałem okazji, aby z nowymi urządzeniami Huawei zapoznać się wcześniej, tak jak inne redakcje. Więc kiedy zeszło embargo na wpisy – Sieć zalała masa artykułów i filmów z pierwszymi wrażeniami. Z oczywistych względów – moje nie powstały, bo byłem na miejscu w Londynie i dowiadywałem się wszystkiego tam na miejscu – w tym samym momencie, kiedy Ty siedziałeś/-aś u siebie w domu śledząc wydarzenie w Internecie. Ale mój materiał nie mógł powstać też później, bo terminarz wyjazdu był niezwykle napięty. I nie zdążyłem ani nakręcić tego, co chciałem tuż po konferencji (ledwie liznąłem taśmą filmową Mate’a 20 i 20 Pro) ani też opisać tego wszystkiego, co planowałem. A nowości było sporo.
W tej lekkiej bezradności skoncentrowałem się na tym, co było w zasięgu mojego wzroku i dłoni – czyli na premierze, na której byłem, jak i na samym smartfonie Huawei Mate 20 Pro.
I tak się składa, że Huawei dostarczył mi na niej wszystkiego tego, czego oczekiwałem po Samsungu, kiedy pokazywał serię Note9. Nie potrafię się od tych skojarzeń uwolnić, bo gdzieś wewnątrz czuję, że na tego SGN9 czekałem wyjątkowo mocno, a sposób jego prezentowania był w moich oczach dość dramatyczny, karkołomny i nieudany. Sama konferencja poza piękną wizualną oprawą nie wnosiła zupełnie niczego. Natomiast po premierze Huawei – czułem się należycie ukontentowany. Magia opłaconego wyjazdu? Nie – tak działają twarde technologiczne dane.
I nie tylko ja temu wrażeniu uległem. Dawno już nie widziałem takiego zachwytu wśród dziennikarzy, blogerów i vlogerów branżowych nad nowymi smartfonami w ogóle. Nad serią Mate 20 było go sporo. Udzielił się i mnie.
Po pierwsze dlatego, że Huawei przygotował – co ogłosił już wcześniej – zupełnie nowy procesor Kirina 980, wykonanego w litografii 7nm. Samsung tylko odgrzał kotleta ze swoim Exynosem i dodatkowym układem chłodzenia.
Po drugie – kolejny raz dostaliśmy zaawansowany układ optyczny oparty o trzy aparaty.
Od trzech dni wykonuję zdjęcia tym smartfonem i zachwyca sześć rzeczy – rewelacyjny tryb nocny, świetna stabilizacja, tryb supermacro, który pozwala fotografować obiekty z ekstremalnego bliska (2.5cm wcale nie jest tutaj sloganem marketingowym), świetny szeroki kąt z obiektywem Leica, tryby filmowe dodane do wideo (tak, ma to ostro konkurować z LG). Samsung wprawdzie wykonał swoją fotograficzną pracę w Galaxy Note9 na wysokim poziomie, ale nie wyznacza trendów, tylko je goni chociażby tym, że dopiero teraz dodał rozpoznawanie scenerii. Huawei poszedł już o krok dalej (smaczków fotograficznych jest tutaj więcej, ale na nie przyjdzie czas w recenzji).
Po trzecie Huawei zaoferował w Mate 20 Pro baterię o pojemności 4200mAh.
Właściwie 200mAh więcej, ale różnica jest widoczna gołym okiem – po pierwszym ładowaniu, od stu procent kiedy to konfigurowałem telefon i maksymalnie używałem na wyjeździe – nowy Mate przejechał na włączonym wyświetlaczu 5h i 53min. Note9 z baterią 4000mAh oferował w testach 2.5-3.5h SoT mojego użytku. Co więcej – Mate dostał potężną ładowarkę SuperCharge (jest w zestawie), która ładuje go do 70 proc. w 30 min! (z zegarkiem w ręku jeszcze nie sprawdzałem, ale idzie to bardzo szybko), a dodatkowo telefon może stanowić sam w sobie podkładkę ładującą i naładować inne urządzenie, które obsługuje ładowanie bezprzewodowe.
Po czwarte – Mate 20 Pro otrzymał skaner linii papilarnych w wyświetlaczu. Prawdziwa rewelacja!
Działa nie tylko bardzo dobrze, ale też został zlokalizowany w takim miejscu, że po prostu kciuk sam intuicyjnie na niego pada. No i po piąte – może to i bardziej techniczne rozwiązanie, które nie budzi aż takich emocji, ale jednak widać, że Huawei dokłada starań nawet do takich niuansów, czyli zaimplementowano tackę na karty nano-SIM oraz karty pamięci o podobnym rozmiarze (NM). Oszczędność tych kilku milimetrów miejsca jest tutaj więcej niż wyraźna.
Punktów, które mnie zachwyciły jest więcej. Jak chociażby bateria 5000mAh w Mate 20 X i układ chłodzeniowy wykorzystujący grafen oraz system komory parowej. Do tego chociażby 3D Face Unlock, który rozpoznaje twarz w ciągu 600ms i myli się raz na milion. Takich detali było więcej. Warto jednak pamiętać o tych kluczowych, bo one jednak pokazują pewną optykę.
Samsung za bardzo skupił się na ściganiu z Apple. A tymczasem za jedną nogę podgryza go Xiaomi, a o mocny krok przed nim jest już Huawei, co udowadnia smartfonami z serii Mate.
Może nie wszystkim Wam rzuciło się to w oczy podczas konferencji. Ale Huawei jest w tej chwili, jak maszyna nie do zatrzymania. Nie dość, że na każdym kroku punktował Apple i jego nowe iPhone’y Xs oraz Samsunga i jego Galaxy Note’a9, to jeszcze uderzył w dwa inne dzwony. Prezentując Mate 20 X dedykowany gamingowi bezlitośnie wycelował w kultowe i legendarne Nintendo oraz pokazując Huawei Watch GT bepardonowo zestawił go z… Garmin Fenixem 5X Plus (oprócz oczywiście ostatniego Apple Watcha series 4).
Przecież na logikę – konsola i smartfon to dwa różne produkty. Nawet zegarek Huawei, jak i zegarek Garmina to całkowicie różne sprzęty. A jednak – dla Huawei świętości nie ma.
Jeśli zwrócisz uwagę, jak dobre są jego MateBooki X, to szybko okaże się, że producent ten na każdym polu w tej chwili szachuje konkurencję. Umacnia swoje tyły serią Honor w segmencie porządnych średniaków, dostarcza superudane flagowce z serii P oraz Mate, wchodzi na własną ścieżkę ze smatwatchami i od razu bije w pozornie odległego mu Garmina, a przy okazji chce się boksować z konsolami.
Huawei zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Firmy, która jest w świetnej kondycji. Mającej rozmach. Dobrze przygotowanej do konkurowania.
Zostawiającej za sobą marketingowe triki, a coraz wyraziściej stąpającej po gruncie technicznych nowinek. Nawet próbując mierzyć się z Apple na 3D Face Unlock. Inni producenci nawet nie starają się tutaj – stawiając na beznadziejnie działający system identyfikacji twarzy oparty po prostu o płaską technologię przegrywającą z każdymi skrajnymi warunkami oświetleniowymi.
Nie wiem, czy dobrze to artykułuję. Chodzi mi o to, że pewne rzeczy zobaczyłem tutaj niejako od środka. Może nie od kuchni, bo takie coś gwarantowałby wyjazd do siedziby w Chinach. Ale właśnie – od wewnątrz, będąc zarazem uczestnikiem premiery przygotowanej z wielkim rozmachem, za którym nie krył się li tylko rozmemłany marketing obliczony na efekt, ale to efekt wytworzyły się poprzez realne, namacalne nowości.
Zauważ, jaki mamy dziś krajobraz w najmocniejszej półce.
Samsung Galaxy Note9 jest uznawany za Galaxy S9 Plus z rysikiem. Sony jest na własnych peryferiach i chociaż stawia porządne kroki, to i jeszcze jakby nie to. HTC jedzie na udanym (acz nie przełomowym) U12+, który… trzęsienia ziemi nie wywołał. Pojawił się Pixel 3XL, który moim zdaniem naraził Google wyłącznie na śmieszność. Są jeszcze iPhone’y Xs, które nawet wśród fanów Jabłek wywołują pomruki niezadowolenia (inaczej u mnie – podobają mi się te modele bardzo), a jedynym solidnym graczem, który naprawdę coś w ekstremalnie wydajnej półce coś zrobił i zostało to z uznaniem docenione – jest OnePlus 6.
No i wchodzi on – ubrany cały na biało… ;) Huawei z serią Mate 20.
Oczywiście puszczam tutaj oko, żeby nie unosił się nad tym wpisem jakiś monumentalny ton.
Ale jednak przyznać muszę uczciwie, że Mate 20 ma wreszcie notcha, którego trawię. Mate 20 Pro jest tak wyposażony, jak bym tego chciał, a przy okazji w obu modelach implementuje świetne rozwiązania technologiczne. Do tego dostajemy potężny, niemal jak mały tablet – smartfon Mate 20 X celujący w graczy. A Ci, którzy kochają segment premium szczerą miłością bez względu na cenę – mogą postawić na warianty Mate 20 z serii Porsche Design.
Jest to tak naprawdę druga tak mocna premiera Huawei w tym roku. Celowo pomijam tutaj segment średniopółkowy, żeby wyraźnie podkreślić, że Chińczycy wykonali ogrom pracy pomiędzy P20 Pro, a Mate 20. Warto mieć tego świadomość.