To najważniejszy film SF od czasu Matrixa. Nie było do tej pory tak przełomowego obrazu, jak Blade Runner 2049, który sprawił, że na nowo uwierzyłem w amerykańskie kino. Takich filmów, jak ten, nie robi się już od lat. Czasami zdarzają się perełki, i właśnie do nich zalicza się nowa wersja Łowcy Androidów. Obraz twórczy, poruszający, angażujący, wciągający, niepokojący. Dawno nie czułem się po filmie tak strasznie zmięty. W natłoku barachła o superbohaterach, Blade Runner 2049 jawi się, jako arcydzieło gatunku! I jestem przekonany, że na jednym Oscarze się nie skończy.
Spokojnie – nie mam zamiaru zdradzać fabuły, chociaż zakładam, że większość wie, o co tu chodzi. Zresztą od strony fabularnej też jest świetnie. Natomiast odstawiając ją trochę na bok, chciałbym skupić się na tym, co zachwyciło mnie najbardziej. Są to trzy rzeczy:
- symetryczna scenografia w stylu estetyki materiałowego wzornictwa (ala Material Design),
- genialne ogranie scen światłem: jaskrawym białym, głęboko ciepłym żółtym (wpadającym w odcienie zepsutej lub brązu) oraz szarym (brudnym, deszczowym, błotnistym, śnieżnym),
- filozoficzno-egzystencjalny wydźwięk całego obrazu.
O co chodzi z symetrią? Każdy kadr jest super równy, a wszystko co w tym kadrze – poukładane w logicznym, spójny, linearny system. Co ważniejsze – kadry nie są wyczyszczone. To jest chociażby to, co sprawia, że taki Ghost in the Shell w ogóle się nie bronił pod kątem wizualnym przy zestawieniu z takim Blade Runnerem. Poza tym świetne są drobiazgi i niuanse, w stylu nowoczesnego wzornictwa, szerokich, oddychających przestrzeni (nawet jeśli rozmyślnie w kadrze jest ciasno), i wkomponowanych w nie komputerów, monitorów i różnych ekranów, które są niezmiernie daleko od jakiegokolwiek wytworu nowoczesnych, smukłych, pięknych paneli komputerowych.
Teraz wyobraź sobie, że tak ułożony świat przedstawiony – z precyzyjnie przyciętych kafli – zostaje oblany skrajnie różnymi odcieniami światła. Dominuje żółć, ostra jasność bieli i po środku szara i przygnębiająca atmosfera błota i śniegu. Piękna sceneria, pokazująca złożoność emocjonalną bohaterów, ich historie i targające nimi dramaty.
Trzecia rzecz, to oczywiście unoszący się nad całym filmem duch kina, którego już się nie robi. A więc sceny są długie, nastawione na wybrzmienie w czasie. Sam obraz trwa 2,5h, więc kładę nisko swoje czoło przed twórcami, że zdecydowali się na tak świetne i wystudiowane kadry. I dzięki temu zabiegowi, jest cała masa miejsca na to, aby pokazać dramat bohaterów, a szczególnie jeden kluczowy wątek – jak to jest być wyjątkowym, ale kiedy okazuje się, że prawda jest inna, to że trzeba otrząsnąć się w zupełnie nowej sytuacji. Ani nie jest się całkowicie po jednej ani po drugiej stronie. Jest się po środku – w tej szarej, deszczowej, zimnej brei. I trzeba z tym żyć, że nie jest się tym, za kogo się uważało.
Pomyślałem, że nowy Blade Runner da do myślenia wszystkim tym osobom, które mozolnie, codziennie wpychają swój syzyfowy głaz na sam szczyt marzeń, pragnień i nigdy niezrealizowanych celów. Głaz, który za każdym razem będzie toczył się na dół. Który nigdy tego szczytu – chociaż jest on na wyciągnięcie ręki – nie osiągnie…
Obudziłem się dziś mocno przybity Blade Runnerem 2049. Musiałem wziąć dłuższy prysznic, by zmyć z siebie ciężar, który na mnie zostawił. Ale poczułem też sporo radości. Oto pojawił się pierwszy od czasów Matrixa filmowy kamień milowy w SF, który fenomenalnie oddaje wszystkie tęsknoty ludzkiej duszy. I tonie, w dość powszechnej beznadziei, która nawet w czasach postonowoczesnych i do bólu cyfrowych, jest taka sama od wieków.