Jeśli mówiło się kiedyś, że starsze pokolenie nie rozumie młodego, to zawsze wtedy zastanawiałem się, kiedy przyjdzie u mnie ten moment? Kiedy przestanę rozumieć otaczające mnie zachowania, mody, trendy? Kiedy z zatrwożoną i zadumaną miną rzeknę: Za moich czasów tak nie było! I nie ma siły. Nadeszła właśnie ta chwila! Najpierw dostałem strzał między oczy Snapchatem, a teraz poprawiono mi lewym sierpowym Pokemonami!
Ni jak – nie pasuję do tego świata ani do tej rzeczywistości. Czuję się wręcz, jak jakiś dinozaur Internetu. Jak stary, nieokrzesany dziad w gaciach, kapciach i z pilotem w dłoni przed zmęczoną kłamstwem telewizją. Jak bym wlókł za sobą na kablu stary, z okrągłą tarczą hit lat 70.-80. XX wieku, zwany telefonem. A przecież paradoksalnie uczestniczę i biorę zaangażowany udział w tym wszystkim, co się wiąże z najbardziej dynamicznymi przemianami w świecie nowych technologii, tworząc takie a nie inne treści i angażując się w to, co dostarcza każdy nowy tech-dzień.
Technologie są absolutnie genialne, ale kiedy przychodzi moment, że przestaję je rozumieć, to znaczy, że albo ze mną coś jest nie tak, albo faktycznie dzieje się w nich coś wyjątkowo dziadowskiego. Nie potrafię tego jeszcze dzisiaj w stu procentach ocenić, ale rewolucja Snapchata oraz rozkręcający się hype na temat Pokemon Go sprawiają, że czuję się odlepiony od tego, w czym każdego dnia maczam palce.
Tutaj mała dygresja. Pamiętam dokładnie, że kiedy wystartował Ingres, to kilkoro moich znajomych z Google Plus (tak, tak – na tym cmentarzysku jest kilku aktywnych zombie ;) ) oraz jeden dobry kumpel – zachęcali mnie abym się przyłączył do jednej z walczących ze sobą stron. Osobiście nie mam ani czasu ani ochoty na granie. Wybieram inne rozrywki w miejsce wirtualnych rozgrywek. Ale te poszerzone o rozszerzoną rzeczywistość były dla mnie wyłącznie dowodem na istnienie przyszłości dla wszelkiej maści okularów, headsetów i smartfonów dedykowanych do Augmented jak i Virtual Reality.
I kiedy słuchałem zapaleńców z Ingresa, myślałem sobie – kurczę, niby jesteście, ale cały czas mam wrażenie, że należycie do jakiegoś elitarnego świata, który jest nie dla każdego/każdej. W teorii większość rzeczy związanych z wirtualną i rozszerzoną rzeczywistością jest dla wybranych, czyli tych którzy/które kupują sprzęt, godzą się na kompromisy wieku niemowlęcego danego produktu, znoszą cierpliwie niedogodności związane z niedoróbkami, by w końcu przy drugiej czy trzeciej edycji określonego sprzętu lub apki czuć się, jak weterani i eksperci, którzy już szukają dla siebie nowych wrażeń, podczas gdy gawiedź dopiero zaczyna się w swoich zachwytach nad owymi nowościami koncentrować.
Ingres pod tym względem był dla mnie właśnie takim tworem. I owa gawiedź pewnie do dzisiaj nie wie, czym była/jest ta gra. Natomiast łupią z upodobaniem w Pokemon Go, czyli stworzoną przez to samo studio, dokładnie na kanwie tego samego pomysłu – gierkę, która jest tak banalna, tak prosta i tak wtórna, że nie mogła w swoim złożeniu nie zdobyć popularności. Po prostu nie mogła. MUSIAŁA ją zdobyć!
Ale ja nie mam zamiaru uganiać się za jakimiś wirtualnymi stworkami. Nie widzę i nie czuję w tym niczego interesującego. Strata czasu. A co gorsza, rozwiązanie mogące być powodem kolizji samochodowych nie tylko z innymi zmotoryzowanymi, ale też zagapionymi w smartfony pieszymi. Niemniej Pokemon Go doskonale wpisuje się w ideę wpisaną w tego bloga, czyli humanistykę cyfrową. Bo czymże innym jest ta gra, jeśli nie doskonałym przykładem na to, jak można głęboko wejść w interakcję z technologią przy zachowaniu absolutnego minimum środków? Wystarczy smartfon, pobrana aplikacja, oczko aparatu i wio!
Pozytywny aspekt to fakt, że ludzie ruszają tyłki w miasto szukając… Pokemonów. No tak, wiem, jak to brzmi… Ale to jest niezaprzeczalny dowód na to, że technologie potrafią jednak ludzi aktywizować. Natomiast paradoksalnie nikt nie rusza się sprzed ekranów swoich elektronicznych sprzętów ani na krok. Wręcz przeciwnie – grający w Pokemon Go ślęczą z nosem wlepionym w wyświetlacze smartfonów… Piękne to i tragiczne. Ale taki wymyślamy sobie świat.
Popularność Pokemon Go przywodzi mi do głowy moje głębokie rozczarowanie, kiedy w czasie studiów na jednych z zajęć językowych usłyszałem, że słownik języka polskiego pisze/kształtuje większość. Jeśli większość na stałe zacznie mówić włanczać zamiast włączać, to z czasem językoznawcy będą musieli ugiąć się pod ciężarem powszechnego nawyku werbalnego. Podobnie widzę to teraz, kiedy patrzę na Pokemon Go oraz Snapchata, które to dla mnie są takimi właśnie niesłownikowymi wyrażeniami, bo za chwilę wejdą do codziennego żargonu i w końcu zdetronizują panujące dotychczas normy.
Niemniej to zaawansowany technologicznie język odpowiada za ten sukces. Kiedyś musiał pojawić się triumf Angry Birds, Sudoku, Flappy Bird, czy teraz Pokemonów Go. Jedne ambitniejsze – inne mniej, ale wszystkie te aplikacje wpisane są w relację człowieka z technologią. Nawet takiego człowieka, który nie ma o nich zielonego pojęcia, bo liczy się, aby zaliczać jakieś tam wyskakujące stworki, których tak naprawdę nie ma.
A staruszkowie… cóż – tacy, jak ja – mogą przynajmniej poudawać zainteresowanie, bo po cichu liczą, że przy okazji uda się wyłuskać kilka nowych rozwiązań, którym szlak z sukcesem przetrą właśnie Pokemony!