Kilka tygodni temu miałem urodziny. Moja Żona bardzo się postarała, abym do samego końca nie spodziewał się tego, co przygotowała. Finalnie była to kapitalna impreza w gronie najbliższej rodziny i przyjaciół, w świetnym miejscu i genialnej atmosferze :). Oczywiście nie zabrakło prezentów. Poza tym, że znalazłem wśród podarków jednego ebooka, pojawiło się też sporo tradycyjnych książek, a wśród nich biografia Steve’a Jobsa. Już od dawna zbierałem się do tego tekstu, ale potrzebowałem też czasu, aby emocje po śmierci „Wielkiego Innowatora”, nie przysłaniały mi zdroworozsądkowej oceny wydarzeń. W czym więc problem? Papierowy Jobs mnie pokonał!
[showads ad=rek3]
Już kiedyś pisałem, że czytałem niedawno książkę w papierze, bowiem okazało się, że mamy ją w domu i w sumie nie miało sensu wydawanie dwa razy tych samych pieniędzy tylko po to, aby kupić ebooka. Już wówczas narzekałem, że widzę, jak bardzo zmieniły się moje nawyki. Okazało się, że najbardziej dokuczały mi kuriozalne sytuacje, jak padający deszcz na strony, konieczność przytrzymywania książki w trzęsących środkach komunikacji miejskiej jedną dłonią oraz próba czytania po zmroku.
Jestem szefem dwóch prężnie rozwijających się blogów. Pierwszy to 90sekund.pl, drugi to MojChromebook.pl. Każdy dzień zaczynam od studiowania czytników RSS, nigdy nie ograniczam się do jednego źródła wiedzy, a cały mój plan dnia jest napięty, jak struna – charakteryzuje go duża dawka aktywności, biegu i stresu. Kiedy więc mogę czytać? W epoce przedblogowej robiłem to dokładnie wtedy, kiedy obecnie bloguję – czyli właściwie bez przerwy. Każda wolna chwila przeznaczana była przeze mnie na lekturę. Czytałem wręcz kompulsywnie i zapalczywie, połykając tytuł za tytułem.
Dzisiaj mam tyle obowiązków, że nie znajduję tak wiele czasu na książkę i nie kryję, że cholernie mi wstyd z tego powodu, bo nie ma się czym chwalić. Ale mimo wszystko staram się sięgać po literaturę. I robię to w tych momentach, kiedy normalnie nigdy nie czytałem. Okazuje się, że jest w mojej codzienności wiele luk, które mogę wypełnić tekstem. I tak też czynię, ale już teraz wyłącznie ze smartfonem lub tabletem w dłoni.
[showads ad=rek2]
Nie chcę tutaj roztrząsać, czy czytanie na pięciu, sześciu, siedmiu czy ośmiu calach jest lepsze od czytania na calach dziesięciu. Tak samo nie mam zamiaru dyskutować nad wyższością lektury na sprzęcie Amazonu – Kindle, a klasycznym urządzeniu mobilnym. Znacznie ważniejsza jest dla mnie treść, a nie to, jak jest mi podana. Dlatego czytać mogę przed snem, a nawet długo po zgaszeniu światła i po trzech stronach wcale nie odlatuję ;). Czytam w sposób rwany. Pomiędzy kolejnymi przesiadkami z tramwaju do autobusu lub odwrotnie. Jeśli akurat nie pali się w moich dłoniach jakiś gorący news lub delegowanie zadań, to czytam, czytam, czytam i jeszcze raz czytam.
Po biografię Jobsa sięgnąłem dwa tygodnie temu, w sobotni wieczór, przy lichej 40W żarówce, która i tak swój promień światła kierowała gdzie indziej. I wiecie co? Okazało się, że jest 23:00, a ja nie mogę tej książki czytać na wygodnym fotelu i z wyciągniętymi nogami, bo zwyczajnie mam za ciemno. Do tego nie jestem w stanie powiększyć tekstu i odczułem, jak nieznośnie czuje się mój kark, kiedy moja głowa opada coraz niżej i niżej i niżej, aby w końcu pomóc moim oczom dojechać do końca jednej strony, by potem przenieść wzrok wyżej na początek strony następnej. Cóż, lektury papierowej nie da się scrollować ;).
Nawet nie potrafię opisać, jak wielka urosła we mnie irytacja! Kiedyś jakoś bym się w takich warunkach odnalazł. Po prostu – z pewnością zadbałbym o o to, aby moje stanowisko relaksu było gdzie indziej, nie tak ściśle związane z biurkiem, Chromebookiem i komputerem z Windowsem, a także wieloma innymi przedmiotami, które znajdują na nim swoje miejsce. Ale trudności nie zabrakło także w ciągu jasnego, słonecznego dnia. Format książki mnie totalnie rozbroił. Gruba, ciężka – do tego w twardej oprawie. Jeszcze dwa lub trzy lata temu nie sprawiałoby mi to najmniejszych kłopotów. Ba – ostro bym krytykował ignoranckie podejście do literatury, skoncentrowane na fizycznych gabarytach, jakby to one miały jakiekolwiek znaczenie przy obcowaniu z tekstem!
Pierwsza myśl? Cholera – kupuję Steve’a Jobsa Waltera Isaacsona w postaci ebooka! Szukam, sprawdzam (oczywiście na Upolujebooka.pl) – jest – koszt – 35 zł! Bosko, tylko hmm… Kurczę… No bez przesady! To jest prezent – oprzytomniej Brożyński! Zmusiłem się więc do uczciwego czytania, przeleciałem tak jakieś 70 stron i od tygodnia Jobs zbiera kurz. Nie poddaję się, ale sięgam po niego tak rzadko! Papier mnie pokonał. Wymaga cierpliwości, umiejętności obcowania z nim, wrażliwości i chęci współpracy. A ja jestem zbyt niecierpliwy. Skoro czytam o dolinie krzemowej, nie wszystko wiem, nie każdy termin jest dla mnie jasny, a możliwość wyszukiwania odpowiedzi od ręki w Wikipedii lub Google to właściwie już mój nawyk. Przyzwyczaiłem się też do notowania uwag, do których dzięki Chmurze mam zawsze dostęp, a jeśli czcionka mi nie odpowiada, to po prostu ją powiększam lub wybieram inny krój.
Poczułem to, że żyję całkowicie inaczej niż dotychczas, a to sprawia, że nie jestem w stanie – przynajmniej obecnie – wejść w stare buty i czuć się w nich komfortowo. To jest po prostu niemożliwe. Nawet trudno mi tego Jobsa zabrać na wyjazd, bowiem plecak mam załadowany sprzętem i brakuje w nim miejsca na tak opasłe tomisko. Nie potrafię uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu standardem było wożenie przeze mnie tych wszystkich tekstów w tak wielkich i niewygodnych formatach!
[showads ad=rek1]
Ale… postanowiłem się podporządkować prawom, którymi papier się rządzi. Ugiąłem się pod ciężarem kartki. W pewnym sensie czuję się, jak na detoksie. Pocieszające jest dla mnie, że chyba nie jest ze mną tak źle, skoro nie tyle tęsknię w tym czytaniu do sprzętu, co do nawyków i przyzwyczajeń, które w sobie przez ostatnie lata wyrobiłem, a które teraz na nowo odkrywam. To spore wyzwanie – bo muszę to czynić w całkowicie zdigitalizowanej przez siebie rzeczywistości.