Jestem głęboko rozczarowany. „Steve Jobs” w reżyserii Danny’ego Boyle’a i – z moim ulubionym ostatnio aktorem Michaelem Fassbenderem – to film całkowicie oderwany od rzeczywistości pierwowzoru. Wszystko, co można było zrobić w tym filmie, zrobiono źle. Zrobiono fatalnie. I jeśli nie masz chociaż ziarna wiedzy o tym, kim był prawdziwy Steve Jobs, to ten filmowy zupełnie niczego Ci o nim nie powie.
[showads ad=rek3]
Pierwszy rzucający się od samego początku błąd – Fassbender to aktor introwertyczny. Może zagrać niesamowicie w „Makbecie”, równie genialnie może zagrać uzależnionego od seksu mężczyznę we „Wstydzie”, ale za nic nie jest w stanie udźwignąć roli Jobsa. Dlaczego? Bo współzałożyciel Apple był po prostu totalnym ekstrawertykiem. Facetem, który nie przebierał w słowach, humorach i nastrojach. Wiesz, jaki był Steve Jobs? Całkowicie nieprzewidywalny. Jednego dnia mieszał Cię z błotem, drugiego uważał za wizjonera. Raz twierdził, że to co stworzyłeś jest „gównem”, a za dwa tygodnie przedstawiał to na ogólnym spotkaniu, jako swój pomysł.
Jobs nie był introwertykiem, ale facetem, który w wieku trzydziestu lat potrafił się rozpłakać, jak ktoś się z nim nie zgadzał! Fasbender nie dość, że gra tam całkowicie wyluzowanego i opanowanego gościa, to jeszcze nad całością wisi nieco ironiczny nastrój. Wierz mi – nie chciałbyś takiego szefa, jakim był Steve Jobs, a ten z filmu Boyla, to jakaś farsa.
Obraz toczy się wokół trzech premier produktowych. Za każdym razem nie jesteśmy świadkami błyskotliwego wyjścia Jobsa na scenę, tylko tego, co się dzieje tuż przed show. I jest zasadniczo tak, że cały wszechświat postanawia bohaterowi granemu przez Michaela Fassbendera dokopać akurat na pół godziny przed prezentacją nowego produktu. A on – z pokorą amisza znosi wszystkie ataki, wdaje się w kulturalne polemiki i pomimo takich dawek stresu nie psuje mu się ani na sekundę fryzura. Co to, jakiś superbohater ze stajni Marvela?
[showads ad=rek1]
Przykro mi, że to nie obraz Jobsa. Skąd ta pewność? Odsyłam do książki-biografii pióra Waltera Isaacsona. Człowieka, który przepytał całe dziesiątki osób, które były mniej lub bardziej z Jobsem związane. Przejrzał góry wywiadów, sam przeprowadził ileś tam rozmów z Jobsem, a wszystko to skatalogował na końcu swojego dzieła. O wiele rzeczy pytał w czasie samego pisania żyjącego wówczas jeszcze Jobsa. Wiem, że nakręcić film jest cholernie trudno. Zwłaszcza o człowieku, który kierował do niedawna najpotężniejszą firmą technologiczną świata i był jej największym wizjonerem. Ale jeśli wszystkie kinematograficzne próby mają tak wyglądać, to lepiej niech nie powstają. Serio. Strata pieniędzy, czasu, nerwów.
Mój drugi zarzut formułuję pod adresem całej narracji. Po pierwsze film zaczyna się w jakimś już żyjącym sobie własnym życiem kontekście. Dobry punkt wyjścia do bardziej dynamicznego rozwinięcia, ale nie do tego, żeby snuć na tej kanwie cały film, który jest swoistymi etiudami – co premiera, to coraz większy bajzel. I najgorszy ten Fassbender, który nie ma w sobie żadnej iskry twórczej przy tej roli. A cała struktura i przyjęta konwencja sugerują, że będzie to film o tym, co za sceną rzeczywiście się dzieje. Niestety tak nie jest.
[showads ad=rek3]
A szkoda, bo w ogóle nie widać geniuszu twórczego Steve’a Jobsa w tym obrazie. Wyakcentowano, że nie chciał uznać ojcostwa swej córki Lisy i to spotkania z nią okazywały się gł. punktem filmu. Kurczę, Danny Boyle potraktował widza najbardziej prymitywnym chwytem – zobaczcie, jaki to bydlak, nie chce zaakceptować córki, chociaż wie, co to za ciężar być porzuconym dzieckiem, niech Wasze emocje go teraz zjedzą! A przecież to wszystko wyglądało całkowicie inaczej, jeśli wierzyć Isaacsonowi, a nie mam powodów, by tego nie robić.
Po trzecie – film o fiksacjach Jobsa dosłownie wspomina. Ledwo je nakreśla. Kilka przykładów? Pole zniekształcania rzeczywistości, przypisywanie sobie patentów do konkretnych pomysłów, pragnienie kontrolowania każdego niuansu i szczegółu, jak chociażby natężenia światła na scenie, czy związanego z projektowaniem całkowitego panowania nad detalami projektu, co sprawiało niesamowite kłopoty inżynierom. W ogóle zabrakło niekończących się kilkugodzinnych spacerów Jobsa, no chyba, że przyjąć za takie nieustanne chodzenie po zapleczach teatru… Drażni to szczególnie dlatego, że to z powodu tychże czynników potrafił dostać furii lub ją zamienić w entuzjazm. Potrafił kogoś wymieszać z błotem lub też ozłocić. Dzięki tym fiksacjom sprawiał, że ludzie wykonywali pracę niemożliwą do wykonania i dlatego tworzyli przyszłość.
Po czwarte – wszystkie zaprezentowane przez Jobsa produkty pokazywane są jako niekończące się katastrofy. Szczerze pisząc – oglądając ten film zastanawiałem się, ile osób razem ze mną obecnych na sali, zastanawia się WTF? Kim w takim razie był ten facet i na czym zarobił miliardy, skoro każdy komputer, który pokazywał był do niczego? Przecież to idiotyczne! Łącznie z tym, że wszystko jest tutaj pokazane, jako rozwiązania niedopracowane, byle jakie, sklecone na kolanie, byle tylko nakręcić marketing, który je sprzeda. Cholera, no nie! Nie, tak nie było! I nie można robić takiego filmu zapowiadając, że to będzie fabularyzowana biografia, jak zrobili to twórcy, próbując uciec od odpowiedzialności za głównego bohatera – oraz – nie potrafiąc sobie poradzić z jego szajbami.
[showads ad=rek1]
Po piąte – zabrakło mi chociażby śladowego pokazania Jobsowych cyrków, jakie wyprawiał z jedzeniem. Raz jest jedna przebitka, w której siedzi Steve i John Sculley (grany przez Jeffa Danielsa) w restauracji, którą prowadzi jego biologiczny ojciec, i po przyjściu do ich stolika pyta, czy coś wegetariańskiego wezmą. No katastrofa! I żeby jeszcze upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, to oczywiście połączono kilka wątków, czyli jedzeniowy, werbowania Johna Sculley’a do Apple oraz ojca biologicznego. W jednej, kilkusekundowej scenie. Ręce opadają… :'(. A Jobs potrafił całymi tygodniami jeść tylko jabłka, jak też tylko marchewki. Nie zgadzał się na terapię lekową przy raku, bo wierzył, że wyleczy się dietą!
„Steve Jobs” pokazał mi, że o Stevie Jobsie najlepszy byłby serial. Rzetelny, konkretny, pozwalający wybrzmieć wszystkich chorobliwym nastrojom współzałożyciela Apple. Bo w tym filmie nawet Steve Woźniak, który zawsze latał z podkulonym ogonem – pyskuje i rozdaje razy Jobsowi, jak gówniarzowi w gimnazjum. Sorry, panie Boyle, ale to nie jest nawet mijanie się z prawdą. To nie jest fabularyzowanie historii. To jest po prostu filmowa porażka, która lepiej, żeby pamięci po Jobsie nie kaleczyła, bo ta i tak jest mocno rozdarta.
[showads ad=rek3]