Do niedawna sądziłem, że jeśli chodzi o popularność Chromebooków w szkołach, to jest to wyłącznie tymczasowy, krótki trend rozbiegowy, który pokazuje, że czeka je świetlana przyszłość na szeroką skalę. Tym bardziej, że wszystko wyglądało, jak na prawdziwy początek przystało. Niszowy produkt, tworzony i pozycjonowany, jako rozwiązanie dla geeków i nerdów, który szybko zaczął zyskiwać oddolnych fanów, a ci sami nakręcali rozgłos, badali wszelkie nowinki, sprawdzali tropy etc., aż w końcu wieści te trafiły na podatny w czasach kryzysu grunt oszczędnościowy i… okazało się, że tam gdzie są publiczne pieniądze, tam jest środowisko Chrome OS gorąco witane.
Wg ostatnich badań rynku wynika, że strategia ta przyniosła niesamowicie krzepkie efekty. Okazało się, że edukacja w Stanach pokochała Chromebooki i nowy system za masę świetnych rozwiązań, które i ja doceniam w codziennej pracy. Sam komputer przestał być najważniejszym ogniwem, a stał się furtką, za którą zaczyna się prawdziwie chmurowy świat, na którym coraz więcej firm opiera swój biznes. Rzeczywistość chromebookowa zdaje się wołać: Po co Ci drogi Windows, Office, Photoshop? Zobacz, mamy alternatywy – i to całkiem przyzwoite – oferujemy wsparcie, dostarczamy bezpieczny system, ultratani sprzęt, czego chcieć więcej?
Wg CNBC w USA, już ponad połowa szkół siedzi w rękach Google i środowisku Chrome OS. Pewnie wg każdego i każdej z Was, to spory sukces. I mnie on cieszy – prostota jest najlepsza i najskuteczniejsza. Nawet Cloudbooki (stworzone na podobnej zasadzie notebooki z Windows) nie wyglądają na specjalne zagrożenia dla Chromebooków, tym bardziej, że Google już zarzucił kotwicę, a dyrekcjom szkół działa to na wyobraźnię. Ale jest to też jeden z powodów, który sprawia, że odczuwam niepewność, co do przyszłości całego tego ekosystemu.
Bo również do niedawna wydawało mi się, że Google zręcznie uzależni ludzi od swoich rozwiązań. Że zadziała mechanizm Microsoftu sprzed dwóch dekad, kiedy jego Windows i Office bombardowały rynek, czując się na nim do dzisiaj, jak ryba w wodzie. Dosłownie – wszystkie firmy, instytucje oraz gospodarstwa domowe świata, podporządkowały przez te lata swoje komputerowe wyobrażenia wizji Microsoftu. W zamian otrzymaliśmy świetne produkty, kapitalnie opracowane oprogramowanie i niezłe wsparcie. Ale Google nie powtórzy tego sukcesu w ten sposób. Dlaczego? Bo Chmura jest ulotna…
…chodzi mi o to, że paradoksalnie to, co jest pomijane przy istocie Chromebooków, czyli sprzęt, powinno być spoiwem wiążącym. Niby nie, prawda? Ale przez to, że oprogramowanie tak łatwo przepływa przez sieć, nie ma dzisiaj problemu, aby mając Chromebooka korzystać z MS Office Online. Docsy nie są na tyle dobre, aby nie wybierać innych opcji do pracy z bardziej zaawansowanymi plikami, aniżeli budżet domowy. Profesjonalna obróbka grafiki, to na Chrome OS wciąż marzenie. Podobnie wygląda opracowywanie plików filmowych. Taka popularność Chromebooków w szkołach tylko pokazuje, że to sprzęt na jedną lekcję informatyki. Zaawansowane rzeczy i tak wszyscy robią na Macach i Windowsie.
Może jestem skrajnym przypadkiem, więc piszę teraz wyłącznie za siebie. Ale dla mnie Chromebooki nigdy nie były plastikowymi sezonowcami. Tanizną, która jak się rozpadnie przy którymś uruchamianiu, to zostanie łatwo zastąpiona czymś innym, a moje dane i tak są w Chmurze, więc jakie to ma znaczenie, czy uzyskuję do nich dostęp z iPhone’a, iPada, Chromebooka, Maca, czy Asusa z Windowsem? Nie – nigdy tak do nich nie podchodziłem, ale rzeczywistość jest zgoła inna. Poza drobnymi wyjątkami, jedynym produktem Google, który na taki szacunek zasługuje jest Chromebook Pixel. Nie przeszkodziło mi to jednak wejść w świat skrojony pod Chrome OS, bo okazało się, że notebook idealnie spasowany z platformą, to naprawdę spora zaleta, ważniejsza nawet niż topowe bebechy.
Na tej samej zasadzie – od kiedy mam Surface Pro 3 odkryłem na nowo Windowsa. Dedykowany sprzęt plus dedykowane oprogramowanie i dzieją się cuda – nagle wszystko jest kompatybilne, stabilne, wydajne, owocne i komfortowe. Idąc dalej – Android oraz smartfony z serii Nexus, to również – jak dla mnie – mobilna przygoda życia. Kocham te telefony za czyste środowisko i tak absolutną płynność, że kiedy z konieczności wykopałem Galaxy Nexusa sprzed czterech lat z szuflady, świetnie mi przez ostatnie dni służył, jako główny telefon. Oczywiście – do pełnej satysfakcji brakuje już sporo, ale sam fakt, że daje się na tym pracować – okazał się dla mnie szokujący.
Niemniej… Chmura jest ulotna – jak już napisałem wcześniej. Wątpię, by ktokolwiek był w stanie przywiązać się do swojego Chromebooka, jako do sprzętu. Może Samsung Chromebook 2, czy jeden z ostatnich Delli (pomijam Pixele) mają sobą coś więcej pod kątem wzorniczym do zaprezentowania, ale emocje tak naprawdę zaskarbiają sobie rosnące w popularność hybrydy z Windowsem, liczne ultrabooki z tym systemem oraz wciąż niedoścignione pod kątem wzorniczym MacBooki. Chemia rodzi się, kiedy z przyjemnością dotykasz i cieszysz oko mając przed sobą swój sprzęt. Zwykły Chromebook w tym świetle, to po prostu… Chromebook – włącz, żeby zalogować się do Google, a pracuj na MS Office Online…
Co gorsza – Google wcale nie ma zamiaru profesjonalizować Chromebooków i systemu Chrome OS. Obsługa apek z Androida wygląda, jak wygląda… Do tego wolny hardware przy zgrywaniu np. zdjęć z karty pamięci, to jakaś katastrofa, do której nie dochodzi nawet na słabiznach z Windowsem. Sprawdziłem też wiele apek do edycji fotek i te pracujące webowo, aby działały szybko, mocno przycinają na jakości zdjęć. Ten sam plik skompresowany w IrfanView, a w Pixlr to zupełnie dwa światy, z tym że na niekorzyść wypada obróbka w tym drugim.
Piszę o tym, bo prowadzę dwa technologiczne blogi. I widzę, jak wiele czasu zajmują mi te same czynności wykonywane na Chromebooku, a ile na Surface Pro 3. Daje to po prostu do myślenia. Bo nie chcę upierać się nad wyjątkowością świata stworzonego przez Google, skoro ma to być rzeczywistość głównie szkolna. Edukację mam już dawno za sobą i czuję się groteskowo, kiedy ktoś mnie próbuje usadzić w oślej ławce, z podkurczonymi nogami, przy zbyt małym stoliczku i na jeszcze mniejszym krzesełku. W takiej pozie trudno udawać, że siedzi się w wygodnym skórzanym fotelu.
Źródło: digitaltrends