[showads ad=rek3]
Od kiedy zacząłem moją przygodę z 90sekund.pl miałem już okazję opisywać naprawdę całe mnóstwo doskonałych produkcji telewizyjnych. Dzieje się tak, dlatego że ostatnimi czasy kreatywność twórców wsparta możliwościami finansowymi HBO, Netflixa i innych wielkim producentów dała doskonałe wyniki i pod wieloma względami można powiedzieć, że nowe seriale nie tylko doszły już do tak samo wysokiego poziomu, jak najlepsze jakościowo hity kinowe, ale pod niektórymi względami (narracja, prowadzenie fabuły czy budowanie postaci), dzięki dużo bardziej elastycznej formie przerosły już swoich pełnometrażowych krewnych. Chociaż ta serialowa gorączka przybrała bardzo na sile w ostatnich latach, to nie da się zaprzeczyć, że tytułem, który otworzył oczy producentom i rozpoczął tą twórczą rewolucję, było właśnie stworzone przez Davida Lyncha i Marka Frosta “Miasteczko Twin Peaks”.
Kiedy na trzecim roku studiów, (czyli jak ze smutkiem muszę stwierdzić już dość dawno temu), miałem po raz pierwszy okazję obejrzeć “Twin Peaks” od deski do deski, tytuł ten otrzymał już na zawsze w mojej głowie rangę “najlepszego serialu w historii”. Jednak w ostatnim czasie ciesząc oczy nowymi sezonami “House Of Cards”, “Game Of Thrones”, czy “Narcos” zacząłem coraz mocniej powątpiewać, czy ta nierzeczywista kryminalna historia sprzed lat, jest w stanie wytrzymać próbę czasu. Przyznam też, że bardzo pozytywnie zaskoczył mnie niesamowity (zarówno ogólny jak i mój własny) entuzjazm, z jakim w 2014 roku przyjęto wiadomość o wznowieniu serialu. W tym wypadku wszystko zaczęło się od twitterowego wpisu, który w tym samym momencie opublikowali Lynch i Frost: “Dear Twitter Friends: That gum you like is going to come back in style”. Ten tajemniczy cytat dla osób niewtajemniczonych był oczywiście zupełnie niezrozumiały, jednak tysiące retwittów, setki komentarzy oraz pojawiające się już następnego dnia publikacje prasowe nie zostawiały wątpliwości – po 25 latach od premiery nadszedł już czas na powrót do “Miasteczka Twin Peaks”.
Co do szczegółów produkcji 3. sezonu, to oczywiście mimo upływu czasu, nie wiemy prawie nic, (wydana miesiąc temu króciutka zapowiedź niewiele pomogła). Jak na razie pewne jest tylko to, że – mimo wcześniejszych informacji – premiera została przełożona na 2017 rok. Ja jednak urzeczony perspektywą tego powrotu, (która swoją drogą została zapowiedziana już w samym serialu przez jednego z głównych bohaterów), postanowiłem przypomnieć sobie dwa pierwsze sezony i przy okazji odnaleźć odpowiedź na wspomniane już pytanie o to, jak ta bardzo specyficzna produkcja z początku lat 90. XX wieku może dzisiaj sprostać gigantom pokroju “Gry o Tron”. Gdyby jakiś czas temu ktoś zapytał mnie, czy znam „Miasteczko Twin Peaks”, to na pewno odpowiedziałbym, że znam i że jestem fanem, ale dopiero teraz tak naprawdę zrozumiałem, jak genialna jest to produkcja. Minione ćwierć wieku w żaden sposób nie zdezaktualizowało „Twin Peaks” i wydaje mi się, że dopiero teraz potrafię w pełni docenić to, w jak uniwersalny i ponadczasowy sposób serial ten został stworzony. Teatralny sposób gry aktorskiej, pietyzm wyrażający się w każdym detalu scenariusza oraz zupełnie nierzeczywiste postaci sprawiają, że oglądanie go po raz kolejny jest jedną z największych telewizyjnych przyjemności, jakie mogę sobie wyobrazić i uczciwie przyznaję, że ledwo mogłem oderwać się od telewizora żeby napisać tych kilka zdań.
Nie mam teraz oczywiście zamiaru w żaden sposób recenzować całego serialu. Po tylu latach nie ma to większego sensu, a poza tym odpowiedź na niektóre – wydawałoby się proste pytania – w tym przypadku może nastręczyć pewnych trudności. O czym jest „Miasteczko Twin Peaks”? Na pierwszy rzut oka, jest to kryminalny serial opowiadający o zabójstwie Laury Palmer i o agencie FBI, który przyjeżdża do otoczonego lasami małego miasteczka w celu rozwikłania tej tajemnicy. Jak jednak często bywa przy okazji takich opisów, rodem z papierowego programu TV, jest on absolutnie niewystarczający i w najmniejszej mierze nie przygotowuje odbiorcy na fabularny labirynt, jaki stworzyli David Lynch i Mark Frost. Walka dobra ze złem, miłość, przyjaźń, interesy i poplątane koleje codziennego życia mieszkańców, łączą się tu w jedną całość, której za pierwszym razem żaden nawet najbardziej uważny widz nie będzie w stanie w pełni ogarnąć. Zagubienie w tej matni jest jednak jak najbardziej ekstatycznym przeżyciem. Nie chcę się rozdrabniać na poszczególne elementy, ale zaczynając od pięknych zdjęć, przez muzykę, którą serial jest wypełniony, i która jest uważana za jeden z najlepszych soundtraków w historii, a kończąc na nierzeczywistym wręcz scenariuszu „Twin Peaks” dla mnie nadal pozostaje niedoścignionym dziełem sztuki filmowej.
Wśród bohaterów serialu nie ma w zasadzie zwyczajnych ludzi a sposób, w jaki poszczególne postaci zostały napisane i zagrane nie da się porównać z niczym innym. Ogólnie opisując filmy, czy seriale często używamy (i ja też nie jestem od tego wolny), porównań na zasadzie „połączenie A i B z domieszką klimatu z C”. Co do „Twin Peaks” – taki zabieg nie miałby sensu. Lynch i Frost z nikogo żadnych wzorców nie ściągali i nikt później nie odważył się na nich wzorować, ponieważ wymagałoby to geniuszu ocierającego się o szaleństwo. Sam główny bohater, czyli Agent Specjalny FBI Dale Cooper zagrany przez Kyle’a MacLachlan’a, to bez wątpienia jedna z najwybitniejszych fikcyjnych postaci kiedykolwiek stworzonych przez ludzką wyobraźnię. Połączenie typowego amerykańskiego G-Mena (ang. Government Man) z klasycznym gentlemanem i antycznym filozofem, jakie MacLachlan przenosi na ekran sprawia, że bez względu na to, czy miałby to być romans, czy „bromans” Dale Cooper na pewno wpadnie w serce każdego widza i przed końcem historii będzie dla nas najlepszym przyjacielem, autorytetem i prawdziwym superbohaterem, który nawet nie potrzebuje przebrania. Jeżeli to brzmi mało wiarygodnie, to dodam jeszcze, że cała reszta obsady naprawdę nie pozostaje daleko w tyle.
Nie muszę chyba dodawać, że na trzeci sezon czekam z zapartym tchem. Oczekiwania fanów na pewno są ogromne i dawny sukces nie będzie łatwy do powtórzenia, jednak mocne zaangażowanie Lyncha i Frosta (ten pierwszy ma sam zająć się wyreżyserowaniem wszystkich nowych odcinków), daje spore gwarancje sukcesu. Produkcje pod swoje skrzydła wzięło tym razem Showtime (telewizja odpowiedzialna między innymi za seriale „Homeland” i „Dexter”), więc z tej strony też nie jest źle, chociaż sądzę, że danie wolnej ręki samemu duetowi głównych twórców, może tu być najlepszym pomysłem. Dokładnej daty premiery jeszcze nie znamy – nie sądzę też, żeby serial miała poprzedzać jakaś typowa kampania marketingowa, nie jest ona pewnie w tym przypadku zbytnio potrzebna. Tak czy inaczej – myślę, że jest to serial, do którego warto wrócić bez względu na to, czy już kiedyś zajmował ważne miejsce w Twojej wideotece, czy też trafiałeś na niego jedynie w czasach, gdy zajmował miejsce w ramówce TVP 2. A co do mnie – to cóż, wychodzi na to, że ta guma, którą lubiłem – nadal smakuje tak samo wyśmienicie, a na dodatek niedługo dostanę jej jeszcze więcej.
[showads ad=rek2]
Foto: imdb