Pomimo, że wytężam swoją pamięć, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, abym kiedykolwiek jako dziecko, biegał z którymś z moich rodziców z latawcem po łące. Albo minęło już tyle lat, że ślad ten się zatarł, albo po prostu rzeczywiście nigdy do takiego czegoś nie doszło. Czy mam o to żal? Ależ skądże, natomiast bezwzględnie – teraz, kiedy o tym myślę – doznaję wewnętrznego smutku – tak chciałbym mieć takie wspomnienia, że puszczam z ojcem latawiec.
[showads ad=rek3]
Wpis ten powstaje nie bez powodu. Uczucia te obudziły się we mnie wraz z tematyką, która stanie się w najbliższym czasie częściej widoczna na 90sekund.pl. Tak – wchodzimy w drony – współczesne, nowoczesne latawce, które są w kręgu moich zainteresowań od dłuższego czasu. Myślę, że to całkiem niesamowite, że tego typu technologia tak szybko i skutecznie upowszechnia się na całym świecie. Jeśli dobrze się rozejrzycie wcale nie są to słowa rzucone na wiatr.
W jednym z wielkich sklepów z elektroniką można znaleźć co najmniej trzy interesujące modele. Swoje propozycje mają w swoich ofertach operatorzy tacy, jak Play czy Plus, gdzie zamiast nowego smartfona lub tabletu można wybrać w ramach abonamentu właśnie drona. Powoli się coś w tym temacie rusza. Wiedzą to chyba najbardziej młode pary, które masowo uczestniczą w nowych sesjach wideo, które kręcone są przy użyciu tych urządzeń.
Wracając jednak na chwilę do latawca. Skojarzyłem go z dronem, bo myślę że nie tylko w mojej świadomości (aczkolwiek wielce prawdopodobne, że #gimbynieznajo), te pierwsze kojarzymy doskonale z wielu popularnych filmów lat 80. i 90. XX wieku. Relacja ojca i syna lub też grypy przyjaciół biwakujących na przedmieściach, którzy świetnie się bawią z latawcem, to obraz amerykańskiego snu, którego w tamtym czasie ja i moi rówieśnicy doświadczaliśmy. Nie ukrywam, że ten technologiczny wytrych, jakim są drony, obudził we mnie sporo wspomnień z dzieciństwem i wczesną młodością. I to dokładnie takich, jak bym te latawce puszczał każdego lata i każdej jesieni. A tak przecież nigdy nie było.
[showads ad=rek2]
Po raz pierwszy w życiu – świadomie – sam kupiłem i puściłem latawiec w czasie wakacji – bodajże przed dwoma laty. Cóż… puściłem, to zdecydowanie za duże słowo… Nabyłem wtedy takie – wiecie – ustrojstwo, którego w żaden sposób latawcem nazwać się nie da… Wyszło z tego tyle, że całość się poplątała, ale zanim do tego doszło nieźle się z nim zmachałem próbując zmusić do wzniesienia w powietrze. Wiecie – chciałem mit ojca i syna z latawcem urzeczywistnić w swoim życiu…
Wtedy nie wyszło, ale tą porażkę dobrze zapamiętałem. Dość trywialne to zdarzenie, jednak czasami gdzieś we mnie odbite jak echo powraca. Wczoraj zmierzyłem się ze swoim mitem latawca raz jeszcze. Tym razem nie musiałem wybierać dziwnego czegoś. Po prostu zacząłem testy drona firmy Parrot – model AR Drone 2.0 Power Edition.
[showads ad=rek1]
To nie jedyny dron, który znalazł się w naszej redakcji. Kolejny testuje Przemek Krawczyk, który dostał znacznie bardziej zaawansowany model – Bebop Drone Parrot, który jest ponad dwa razy droższy od mojego. Ale nie to jest najważniejsze – kiedy je rozpakowaliśmy zaczęła się nasza przygoda. Nowa, ekscytująca i sprawiająca, że biegaliśmy za nimi po jednym z poznańskich parków, jak dzieciaki, które otrzymały wymarzony prezent od Świętego Mikołaja.
Zapomniałem o całym świecie. Smartfona, którym sterowałem dronem przełączyłem w tryb samolotowy, aby żadne połączenie nie zaburzyło lotu i naszej dobrej zabawy. I chociaż wiem, że nie będzie tak zawsze, a test drona stanie się też wytężoną pracą, to jednak cholernie dobrze było poczuć w sobie beztroskiego piętnastolatka, który ugania się za swoim latawcem…