O tym, że na nową część przygód Jamesa Bonda czekałem z niecierpliwością nie muszę chyba za dużo pisać wspomnę więc tylko, że każdy kolejny trailer czy garść newsów śledziłem z niemalejącą uwagą. Nie byłem w tym zresztą osamotniony, ponieważ z uwagi na ogólną popularność serii, jakość poprzedniej części, oraz zapowiedzi, “Spectre” zdecydowanie cieszył się ogromną popularnością fanów. Teraz, gdy popremierowe emocje już opadły przyszedł czas żeby zastanowić się nad tym czy cały ten Bondowski “hype”, z jakim mieliśmy w ostatnich miesiącach do czynienia był faktycznie usprawiedliwiony. Odpowiedź na to pytanie nie może być jednak tak entuzjastyczna jak na to liczyłem, okazuje się bowiem, że kolejna misja agenta 007 pod wieloma względami zabiera nas w przeszłość, co jak na film, którego fabuła kręci się między innymi wokół pytania o przyszłość brytyjskiego wywiadu wypada trochę dziwnie.
Cała przygoda zaczyna się, przyznaje, rewelacyjnie. Zrealizowana za pomocą jednego długiego ujęcia scena rozgrywająca się w czasie meksykańskiego święta zmarłych otwiera film naprawdę doskonale tak, że niektóre ostrożne oceny, które docierały do mnie zanim wybrałem się do kina zaczęły mi się wydawać mocno nieusprawiedliwione. Dalej jednak sytuacja szybko się zmienia. Ogólnie, najbardziej zdziwiły mnie chyba sceny akcji, czyli coś, bez czego Jamesa Bonda wyobrazić sobie nie można. Zaczynając od nocnego, samochodowego pościgu w centrum jednej z europejskich stolic przez malowniczą walkę na zboczach Austriackich Alp aż po konfrontacje w tajnej bazie głównego antagonisty większość tych “setpiece’ów” wydawała mi się żywcem wyjęta z ery Rogera Moora. Jako, że cały film lekko mówiąc nie ucieka od klasycznych powiązań nie jest to pewnie efekt niezamierzony, ale oglądanie tej samej strzelaniny, którą pokazywano nam w latach 70. momentami jest jednak nużące i mało oryginalne.
Podobnie ma się sytuacja, jeżeli chodzi o powracające gadżety. W poprzednich filmach z Danielem Craigiem poza inteligentnie użytym niewielkim radiem producenci raczej uciekali od tego typu bajerów w nowym filmie jednak bardziej staromodny James Bond zostanie wyposażony w pewien ograniczony asortyment szpiegowskich wynalazków. Stara recepta na takie rekwizyty była dość prosta, każdy z nich był wykorzystywany w filmie mniej więcej jeden raz i służył do usprawiedliwienia tego jak naszemu bohaterowi udaje się wyjść z jakiejś śmiertelnej pułapki. W “Spectre” (starając się nie zdradzać zbyt wiele) jest to zrealizowane w sposób niewybaczalnie wprost przewidywalny.
Trochę szkoda, tym bardziej, że ogólny zamysł fabuły, mimo że dość “klasyczny” jest całkiem ciekawy a widoczna już od czołówki chęć spięcia wszystkich czterech ostatnich filmów w jedną całość właśnie za sprawą tajemniczej organizacji “Widmo” dobrze pasuje do tego, co mogliśmy już w produkcjach z Danielem Craigiem zobaczyć. Tutaj również można to było mimo wszystko zrobić trochę lepiej a cały pomysł zawodzi na najmniej chyba oczekiwanym ogniwie, czyli na postaci Blofelda (granego przez Christopha Waltza). Nie jest to nawet w wina samej gry aktorskiej a bardziej wada scenariusza. Główny czarny charakter pojawia się na chwilę w pierwszej połowie filmu jednak nie ma wtedy zbyt wiele czasu, aby zbudować jego “postać”. Później natomiast wraca dopiero w czasie finałowej konfrontacji, która wypada dość średnio zwłaszcza, że jak na “geniusza zła” niektóre jego dialogi i decyzje są lekko komicznie tak, że gdyby sceny te wkleić do przygód Austina Powersa to pasowałyby one jak ulał.
Osobnym tematem jest mocno oczekiwane pojawienie się w filmie Monici Bellucci. Grana przez nią Lucia Sciarra gości na ekranie przez jakieś 4 max 5 minut i jest niewiele więcej jak tylko doskonale wyglądającym drogowskazem popychającym agenta 007 w kierunku kolejnego zakrętu fabuły. Co gorsza jej epizod jest napisany w taki sposób, że nawet w pierwszych filmach z Seanem Connery bardzo łatwo byłoby go uznać za wtórny. Dobrze, żeby nie było, że tylko narzekam i narzekam. Jeżeli chodzi o główne postaci czyli Daniela Craiga i Leę Seydoux to są oni w bardzo dobrej formie. Poza tym powracający Ralph Fiennes, Ben Whishaw i Naomie Harris również trzymają się swoich postaci w jak najbardziej satysfakcjonujący sposób. Miłą niespodzianką jest kreacja Andrew Scotta, który w roli „C” wypada naprawdę wiarygodnie. Jest jeszcze Dave Bautista w grający Hinxa, który mimo nawet całkiem długiego czasu przed kamerą mówi, jeżeli się nie mylę dokładnie jedno słowo, ale jego postać pominę (każdy, kto pamięta legendarnego „Jaws’a” będzie wiedział, o co chodzi).
Nie da się ukryć, że mocno osadzone w świecie przygody Bonda jak choćby te pokazane w „Skyfall” odchodzą tym razem do przeszłości, co nie wydaje mi się szczerze mówiąc bardzo dobrym pomysłem. Jest to dziwne zwłaszcza biorąc pod uwagę, że za oba filmy odpowiada reżyser Sam Mendes (celowe może być w tym wypadku pytanie o poziom jego artystycznej wolności). Niestety inną rzeczą, która również nie wróciła w nowej produkcji jest finezyjne podejście do samej kinematografii, które poprzednio pokazał nam Roger Deakins. Tym razem (poza jak już wspomniałem bardzo dobrym początkiem) możemy zapomnieć o graficznych fajerwerkach takich jak oryginalna gra kolorami i światłem czy doskonałe kadry obecne w poprzednim filmie. Nie mówię, że teraz jest pod tym względem jakoś specjalnie źle, jest po prostu jak najbardziej standardowo.
Ze wszystkiego, co do tej pory napisałem wynika niestety, że „Spectre” mimo moich nadziei jest filmem przeciętnym, w którym starano się wrócić do korzeni serii jednak twórcy położyli nacisk nie do końca na to, co trzeba. Wypada to pozytywnie w momentach, które można określić, jako czysty „fan-serwis” częściej jednak twórcom zdarzało się fatalnie chybiać niż trafiać do serc widzów. Widać tu też swego rodzaju tendencje spadkową, początek jest zdecydowanie najlepszym elementem w filmie a z biegiem czasu robi się coraz bardziej sztampowo, końcówka natomiast jest bez dwóch zdań po prostu słaba. Ostatecznie, jako dobre podsumowanie mogą chyba służyć oceny, które podsłuchałem od innych wychodzących z kina widzów. Wynika z nich, że „Spectre” w dużym stopniu nie zadowolił ani fanów starego klimatu z dużą ilością akcji i wybuchowych gadżetów ani tym bardziej tych, którzy oczekiwali, że będzie to podsumowanie godne nowego trendu zapoczątkowanego przez „Casino Royale”. Jedna pozytywna myśl, która nasuwa mi się na koniec jest taka, że pomysł powrotu do początków Bonda i kolejnego przejrzenia starych części serii powrócił do mnie po wizycie w kinie ze zdwojoną siłą:).
Foto: imdb