Ktokolwiek tych dobrych kilka lat temu wpadł na pomysł, aby ekranową kreację małżeństwa Underwoodów powierzyć Kevinowi Spacey i Robin Wright, zasługuje bez wątpliwości na jakąś specjalną nagrodę za najlepsze pomysły w historii telewizji. “House Of Cards” zasługuje na wiele komplementów – w tym między innymi – za reżyserię, czy specyficzny – uprzyjemniający oglądanie styl graficzny. Jednak wszystkie te atuty bledną w porównaniu z wrażeniem, jakie na widowni od czterech sezonów robią właśnie Claire i Frank. Ten niecodzienny duet niesamowicie silnych osobowości, wyposażonych w prawdziwie królewskie ambicje oraz żelazną motywację, w krótkim czasie wdrapał się na sam szczyt światowej listy najbardziej rozpoznawalnych fikcyjnych bohaterów.
Serialowa prezydencka para, wtopiła się już też z pewnością na dobre w zawodowe życie aktorów, którzy nawet mimo całej rozległej filmografii, dzisiaj zdecydowanie najbardziej kojarzeni są właśnie z flagowym tytułem Netflixa. Jeżeli o mnie chodzi, to serialowy początek marca już od czterech lat zarezerwowany jest dla “Domu z Kart” i po ostatnich obejrzanych przeze mnie odcinkach mam 100 proc. pewność, że za rok będzie dokładnie tak samo.
Stwierdzam to z tym większą przyjemnością, ponieważ z perspektywy czasu wydaje mi się, iż poprzedni trzeci sezon, nie był mimo wszystko aż tak bardzo powalający, jak na to liczyłem. Początek prezydentury Franka Underwooda był zdecydowanie momentem, w którym główni bohaterowie złapali odrobinę zadyszki, co z kolei dało szansę zabłyśnięcia nowej postaci prezydenta Petrova (w tej roli Lars Mikkelsen), który ostatecznie okazał się największą zeszłoroczną rewelacją “Domu z Kart”.
Twardy, jak skała prezydent Rosji oczywiście powrócił i teraz (tak, tematów międzynarodowych w “House Of Cards” nadal nie brakuje), jednak tym razem Underwoodowie są (tak, jak na początku serialu), w zupełnie innej lidze i doścignięcie ich kolejnych posunięć wydaje się często zadaniem zupełnie niewykonalnym. Zacznijmy jednak od początku. Czwarty sezon rusza niemal idealnie od miejsca, w którym zostawiliśmy naszego znajomego prezydenta USA – w marcu 2015 roku. Jest środek prawyborów w partii Demokratów, nad głową Franka wisi silna wewnętrzna opozycja, kryzys energetyczny związany z polityką międzynarodową oraz domowy konflikt z zaniedbaną zawodowo pierwszą damą.
Jak zawsze postaram się uniknąć spoilerów (co uwierz mi, nie jest łatwe), stwierdzę więc tylko, że te wszystkie wspomniane wyżej problemy, w bardzo niedługim czasie stają się tylko kilkoma punktami na bardzo długiej liście spraw, z jakimi prezydencka para będzie musiała sobie dać radę. Ten medal ma też jednak swoją drugą stronę. Wraz z upływem czasu Frank coraz bardziej wygodnie czuje się w roli prezydenta USA i mimo przeciwności losu coraz lepiej potrafi wykorzystać siłę, jaką daje miejsce zasiadanie w owalnym gabinecie.
W porównaniu z zeszłym rokiem, scenarzyści postanowili wtłoczyć w głównych bohaterów naprawdę sporą dawkę nowych sił (sami aktorzy prezentują się – jak zawsze – wyśmienicie), jednocześnie jednak przygotowali dla nich cały zupełnie nowy wymagający tor życiowych przeszkód i zwrotów akcji, który po pierwszych wstępnych rozdziałach zaczyna płynąć z szybkością górskiego strumienia. Mogę bez oporów napisać, że wśród nowych odcinków łatwo można znaleźć takie, które w przyszłości powalczą o tytuł najlepszego epizodu “House Of Cards”, a pewien moment (w którym mamy możliwość zobaczyć dwoje starych znajomych), odwagą i pomysłowością twórców – naprawdę położył mnie na łopatki. Poza tym podobnie, jak w przypadku wspomnianego już prezydenta Petrova, tym razem również nie zabraknie nowych twarzy – w tym między innymi kandydata republikanów na prezydenta – Willa Conwaya (w tej roli Joel Kinnaman), który ma zamiar zrobić całkiem spore zamieszanie.
Pod względem fabuły jest więc szybko i na dodatek spójnie, ponieważ w odróżnieniu od poprzednich sezonów teraz wątki poboczne zajmują w scenariuszu dużo mniej miejsca. Poza tym teraz na tak zaawansowanym etapie historii większość luźnych nitek zaczyna już na powrót splatać się z głównym wątkiem fabularnym. Pozostałe charakterystyczne elementy “Domu Z Kart”, też nie zostały przez Netflix zaniedbane. Praca kamery, światło i dobór kolorów stoją, jak zawsze, na najwyższym poziomie i sprawiają, że oglądając przygody Franka i Claire, czujemy jednocześnie ich odizolowanie od reszty świata, jak i momentami wprost intymny związek, jaki efekty wizualne tworzą pomiędzy widzem, a aktorami.
Ani na moment oglądającego nie opuszcza też wrażenie, iż postaci na ekranie są pod wieloma względami “większe niż życie”, co świetnie komponuje się z treścią historii. Całość czwartego sezonu “House Of Cards” to prawdziwa telewizyjna uczta – zarówno dla tych wszystkich, którzy zdążyli już pokochać walczące o władzę małżeństwo Underwoodów, jak i dla potencjalnych nowych fanów, dla których dodatkowym plusem jest to, iż od 4 marca cała wydana do tej pory zawartość serialu dostępna jest w polskiej wersji portalu Netflix (co przyznam szczerze, było jednym z moich prywatnych warunków utrzymania subskrypcji). Jeżeli sezon czwarty “House Of Cards” jest celną zapowiedzią tego, jaki ma być poziom tegorocznych Netflixowych premier, to sądzę, że subskrypcja ta zostanie ze mną już na stałe.