“My name is Bond… James Bond” to zdecydowanie jeden z najbardziej rozpoznawalnych tekstów w historii kina a wypowiadający te słowa bohater jest tak znany, że w zasadzie nie wymaga przedstawienia nawet mimo tego, że jego twarz zmieniała się znacząco na przestrzeni ostatnich 60 lat (i z całą pewnością będzie się zmieniać w przyszłości). Swoją drogą lista aktorów, którzy otarli się o rolę agenta 007 też jest dość imponująca i można na niej znaleźć między innymi Clinta Eastwooda czy Burta Reynoldsa, co swoją drogą zasługuje pewnie na osobny artykuł :). Historia samego kultowego imienia też jest dość oryginalna należało ono, bowiem to brytyjskiego ornitologa, który wydał uwielbianą przez Iana Fleminga książkę „Ptaki Wschodnich Indii”. Autor uznał, że imię to brzmi pospolicie i nudno ma w sobie jednak lekką nutkę z macho, co miało doskonale pasować do opisywanej przez niego postaci.
[showads ad=rek3]
Kinowa kariera najbardziej śmiercionośnego agenta wywiadu jej królewskiej mości zaczęła się w 1962 roku od filmu “Dr. No” a pierwszym Jamesem Bondem był jak doskonale wiemy Sean Connery. Wybór ten na początku nie był wcale taki oczywisty a sam Fleming jeszcze przed premierą filmu uważał, że młody Szkot nie nadaje się do tej roli. Jego zdaniem Connery był zbyt muskularny i surowy aktorsko, autor nazwał go nawet “przerośniętym kaskaderem”. Sukces “Dr. No” unieważnił ostatecznie tą opinię i twórca postaci Bonda postanowił nawet nadać swojemu bohaterowi Szkockie pochodzenie. Wkład Connery’ego w rolę był zresztą znacznie większy i kto wie gdzie dzisiaj byłaby cała seria bez jego charakterystycznego sposobu, gdy aktorskiej, na którą bardzo duży wpływ miał też reżyser Terence Young. Część obsady zwykła nawet mówić, że Connery grając po prostu udaje Younga. Z uwagi na problemy związane z ogromną popularnością oraz zmęczenie rolą aktor po 5 filmach postanowił przejść na wywiadowczą emeryturę (przynajmniej na pewien czas :) ).
[showads ad=rek2]
Następnym wcieleniem Jamesa Bonda został kandydat jeszcze bardziej nietypowy, czyli George Lazenby. Młody Australijczyk marzył o wcieleniu się w agenta 007 już od czasu premiery “Dr. No” miał jednak jeden mały problem – nie był aktorem. W czasie castingów postanowił, więc lekko oszukać producentów wymyślając tytuły Węgierskich i Czechosłowackich filmów, w których występował (z uwagi na trwającą Zimną Wojnę weryfikacja jego słów była mocno utrudniona). Później oczywiście wszystko wyszło na jaw rola była już jednak jego a poza tym – skoro udało mu się oszukać starych Hollywoodzkich wyjadaczy to znaczy, że musiał być aktorsko całkiem niezły. Mimo tego jego wersja legendy z MI6 nie przypadła widowni do gustu i ostatecznie wystąpił jedynie w “On Her Majesty Secret Service”. Po czym do starego garnituru powrócić musiał Sean Connery.
[showads ad=rek3]
“Diamonds Are Forever” miało być jego ostatnią oficjalną ekranizacją przygód Bonda a Brytyjski wywiad przez następne kilkanaście lat miał należeć w całości do Rogera Moora. Znany z telewizyjnych seriali (jak choćby seria “Święty”) Anglik został jednocześnie najstarszym Bondem w dotychczasowej historii serii (zaczął w wieku 45 lat, skończył w wieku 58). Wystąpił też w największej liczbie filmów (7). Szalone lata 70. Odcisnęły na tych produkcjach swoje piętno i do dzisiaj “Moonraker” czy “Ośmiorniczka” są jednymi z najbardziej kolorowych i szalonych Bondowskich produkcji. Od walki w przestrzeni kosmicznej przez plecaki odrzutowe aż po niezapomnianego antagonistę z metalową szczęką w filmach tych na pewno nie brakowało odrobiny całkiem uroczego kiczu, (który był już tam pewnie od początku, ale wtedy na ostatecznie zadomowił się w serii). Z perspektywy czasu muszę chyba jednak przyznać, że z tych “klasycznych” Bondów zawsze byłem większym fanem Sean’a Connery. Oryginał był jak się okazuje przez długi czas po prostu nie do przebicia.
[showads ad=rek1]
W 1985 roku Moore zaczynał już odczuwać zmęczenie wypełnionym akcją życiem agenta, 007 co biorąc pod uwagę, że zbliżał się do 60. nie powinno w sumie dziwić. Jego następcą zostać miał Timothy Dalton i tym razem wydawało się, że zmiana pokoleń odbędzie się w składny i efektywny sposób. Niestety “W obliczu śmierci” i “Licencja na zabijanie” nie spotkały się ze zbyt ciepłym przyjęciem. Z perspektywy czasu ocenić można, że są to naprawdę solidne filmy akcji problem jednak w tym, że nie są to dobre filmy o przygodach Jamesa Bonda. Scenarzyści po raz pierwszy postanowili zmienić trochę nienaganny i odporny jak średniowieczna zbroja sposób bycia Jamesa oraz umieścić go w trochę innych okolicznościach. Tym razem po raz kolejny okazało się, że widownia najbardziej lubi te filmy, które już zna i zaproponowane zmiany nie spotkały się z ciepłym przyjęciem. Szok, jaki nastąpił w „EON Productions” (wytwórni od początku odpowiedzialnej za licencje) był tak duży, że po raz pierwszy od 1962 roku Bond miał zniknąć z kinowych afiszy na następne 7 lat.
[showads ad=rek2]
Powrót jednak miał odbyć się w wielkim stylu. „GoldenEye” to pierwszy z tzw. współczesnych filmów o Bondzie i jednocześnie debiut Pierce’a Brosnana. Przed premierą filmu (podobnie jak zawsze) głosy fanów były dość mocno podzielone a wielu twierdziło, że Brosnan jest do tej roli zbyt delikatny i „grzeczny” efekt końcowy wypadł jednak naprawdę dobrze. Co do samego aktora to cóż. Bond w tym wydaniu stanowił w zasadzie jedność ze swoimi garniturami (Brosnan musiał nawet podpisać kontrakt, który do pewnego stopnia ograniczył mu możliwość noszenia smokingów w innych filmach) a przebicie w tej kategorii poprzedników na pewno do łatwych zadań nie należało. Zresztą jakby się temu dokładnie przyjrzeć to filmy z lat 90. biją poprzedników na głowę w niemal wszystkich kategoriach, (co fajnie obrazuje powyższy wykres). Rozwój przez eskalacje to z całą pewnością jedna z częściej wykorzystywanych reguł kina akcji. Sam aktor pokazał zresztą nie tylko szyk doskonale wpisując się w tą klasyczną rolę również pod względem charakteru i poczucia humoru.
[showads ad=rek1]
To, że produkcje z przełomu wieku trzymały się tak blisko odnoszących sukcesy poprzednich ekranizacji dodatkowo dodając coraz więcej scen akcji kosztem słabiej zbudowanej szpiegowskiej fabuły zaczęło z czasem lekko nudzić widzów. Koniec kontraktu Pierce’a Brosnana miał się, więc stać dla twórców z EON doskonałą okazją na to, aby po raz kolejny spróbować lekkiej rewolucji, w której pomóc miał Daniel Craig. Jako że poprzednia próba nie przyniosła zbyt dobrych efektów a sama kandydatura Craiga (klasycznie) wzbudzała kontrowersje większość fanów zdecydowanie oczekiwała na „Casino Royale” z obawami. Jak się okazało były one jednak tym razem zupełnie nieuzasadnione i sam jak sądzę na łamach 90sekund wspominałem już, że ta 20. część przygód 007 jest moją ulubioną. Odchodząc od niesamowitych gadżetów i fantastycznych scen akcji wróciliśmy w zasadzie do wychodzących spod pióra Iana Fleminga korzeni. Tego obecnego etapu działalności Jamesa Bonda nie chce zresztą jeszcze podsumowywać (do oceny pozostaje mi ciągle „Spectre”), ale jestem pewien, że grono fanów serii jest dzisiaj większe niż kiedykolwiek wcześniej a to na pewno niezła miara sukcesu najnowszych produkcji.
Czas Daniela Craiga dobiega już jednak końca i niedługo poznamy kolejne wcielenie nieśmiertelnego wysłannika brytyjskiego wywiadu. Wśród kandydatów wymienia się między innymi Idrisa Elbę i Damiana Lewisa, co sprawia, że dyskusja na temat nowej twarzy 007 pozostaje ciągle bardzo gorąca. Swoją drogą nie jest zupełnie niemożliwe to, że Craig ostatecznie nie pożegna się jeszcze z serią. Po pierwsze jak wspomniałem wyżej powroty takie jak w przypadku Seana Connery zdarzały się w przeszłości, (chociaż przy dzisiejszym korporacyjnym sposobie myślenia w Hollywood wydaje się to mało prawdopodobne) po drugie, dlatego że sam aktor tego nie wyklucza stwierdzając z rozbrajającą szczerością, że przy tego typu decyzjach chodzi głównie o pieniądze. Póki, co cieszę się, że przede mną w najbliższych godzinach jest jeszcze jeden seans nieoglądanego wcześniej „Bonda” a co do przyszłości to cóż, mam dziwne przeczucie że będzie ona zadziwiająca.
[showads ad=rek3]