Właściwie mijają 2 miesiące od kiedy Apple został zobligowany do zapłaty 32,5 mln dol. odszkodowania do kasy Federalnej Izby Handlu, za brak skutecznych zabezpieczeń, które sprawiały, że dzieciaki korzystając z iPhone’ów i iPadów swoich rodziców w USA, narobiły im poważnych zaległości na kontach kupując dodatkowe pakiety do gier bez wiedzy swoich żywicieli. Teraz z podobnym problemem będzie borykać się Google…
Cała sytuacja jest prosta jak budowa cepa. Wasze kilkuletnie dziecko bierze do ręki tablet lub smartfona z Androidem, zaczyna grać w jedną z gier, która teoretycznie darmowa, ale co rusz zachęca do wykupienia pełnego dostępu w wersji premium, czy do wszystkich modułów lub do kupowania kolejnych poziomów po przejściu pewnego etapu rozgrywki. A pociechy tapią i tapią paluszkami po ekranach, a dolary/złotówki uciekają z przypisanej do konta Google karty kredytowej. Jak zwykle, także i tutaj larum podnieśli niezadowoleni rodzice.
Szczerze? Dziwię się im bardzo. Nie, nie dlatego, że doszło do tego, że dzieciaki wydają ich pieniądze. Nie dlatego, że cholera bierze człowieka, jak darmowe gry bombardują go na ekranie reklamami i zachęcają do wykupowania kolejnych rozwiązań. Jestem zdziwiony dlatego, że przecież to szczyt głupoty, żeby dziecko znało nasze hasło do konta, które w ten sposób zabezpieczone, nie powinno narazić nas na jakiekolwiek nieprzyjemności. No bo z jakiego powodu?
Przecież Sklep Play jest dobrze zabezpieczony. Nie da się kupić w nim aplikacji, jeśli dzieciaki nie znają hasła. Sęk w tym, że jak zaznaczycie opcję, aby nie trzeba było podawać go w przyszłości, to kłopoty pojawiają się na Wasze własne życzenie. Nie chcę się mądrować, każdy kto ma małego człowieka w domu może mieć pecha, ale jest jeszcze jedna metoda, która skutecznie chroni przed takimi wpadkami, albo może chronić w pewnym sensie…
Kilka lat temu właśnie do takich transakcji wyrobiłem sobie wirtualną kartę kredytową w mBanku. Nic wielkiego – kawałek plastiku, którym nie zapłacicie nigdzie poza Internetem. Zaletą tej karty jest świetna opcja, polegająca na tym, że to Wy sami przelewacie na nią środki, które chcecie mieć na takie właśnie drobne, internetowe wydatki. Ja nie mam tam nigdy więcej niż 20-40zł, bo tyle mi w zupełności wystarcza miesięcznie na kupno e-gazet, filmu w sieci czy e-booków oraz sporadycznie jakiejś aplikacji. Jeśli na karcie nie będzie środków, nie uda się zrobić zakupów. Warto takie rozwiązanie wziąć pod uwagę.
Karta jest zresztą równie wygodna we wszystkich tych sytuacjach, kiedy trudno o bezpieczeństwo w Internecie. Jeżeli niepokoi Was, że musicie się wszędzie logować, szczególnie tam, gdzie trzeba coś w sieci kupić, a nie macie pełnego zaufania do tych miejsc, to takie rozwiązanie jest remedium na wszelkie kłopoty. Nawet jeśli przepadną Wam jakieś pieniądze zgromadzone na takiej karcie (docelowo można na niej trzymać maks. 10 tys. zł), to na pewno nie będzie to tak dotkliwe, jak wykorzystany kilkutysięczny limit do wykorzystania od ręki przez kilkulatka.
Jasne, że wymaga to dodatkowych czynności: wykupienie kolejnego „plastiku”, pamiętania o zasilaniu konta itp. Ale w praktyce nawet, jak ktoś Wam ją ukradnie, to nie zapłaci nią w zwykłym sklepie. Transakcje internetowe autoryzuje się tak samo, jak w przypadku zwykłych kart kredytowych, więc trzeba podać kod CVV. Myślę, że to przynajmniej u nas, najlepszy sposób na ochronę przed kłopotami. Oprócz oczywiście porządnego hasła, które znać będziemy tylko my.
To mój sposób, a Wasze?
Źródło: mashable