Czytając przy porannej Ince (najczęściej gorzkiej, ale dziś z miodem, bo słońce wyszło ;) ) ten artykuł, w pierwszej chwili wybuchłem wewnętrznym śmiechem. Nawet najpierw go mocno przerolowałem, szukając przelotnie wzrokiem jakiegoś sensownego punktu zaczepienia i… go znalazłem. Wówczas pomyślałem – po chwili refleksji – że może to nie będzie kolejna wielka rzecz (The Next Big Thing – TNBT), ale coś, co chwycić może profesjonalny rynek, aniżeli komercyjny i detaliczny.
Gdyby jednak ktoś się uparł, to znalazłby jeden z moich starych wpisów, w którym pisałem o patencie na tatuaż, który ktoś mając na szyi, nie potrzebowałby właściwie przykładać smartfona do ust, a rozmowę mógłby prowadzić niemal szeptem, bo odbiornik w ów cyfrowym tatuażu znajdowałby się na krtani. Ale to tylko wizja przyszłości. Wówczas – pomimo wiadomej rezerwy co do robienia sobie „takiego czegoś” – mimo wszystko czułem przyjemne podniecenie. Bo byłby to szokujący krok, gdyby udało się wcielić w życie tenże koncept.
Dziś mam w nosie takie pomysły. Nie dość, że głupie, to jeszcze szpecące. Trzeba być niezłym freakiem, żeby dać sobie wytatuować cyfrowy mikrofon na szyi. No ale, gdyby nie o mikrofon do parowania ze smartfonem chodziło, a o coś zupełnie innego? Swoją odpowiedź jako pierwsza firma zaprezentował L’Oreal już na początku tego roku. Wówczas umknęło to mojej uwadze z uwagi na ferment wokół CES 2016, ale dzisiaj zaczynam o tym myśleć poważniej.
Francuskiej firmie kosmetycznej udało się opracować elektroniczny, elastyczny tatuaż, który po nałożeniu analizuje promienie UV. Transfer danych odbywa się poprzez zetknięcie smartfona z tatuażem przy użyciu technologii NFC. Wówczas w aplikacji dostępnej na Androida oraz iOS pojawi się analiza promieniowania. Co więcej – produkt ma być dostępny jeszcze w tym roku! Zdjęcie, jak to wygląda ilustruje niniejszy wpis, więc możesz przerolować stronę nieco wyżej, aby mu się lepiej przyjrzeć (lewa ręka modelki).
Skoro L’Oreal bierze się za takie rzeczy, to znaczy, że muszą mieć badania, które jasno pokazują, że kobiety z chęcią zakupią taki produkt. To jedna strona medalu. Druga jest taka, że przecież wystarczy smartwatch lub smartband na nadgarstku, by nie musieć się tatuować, aby od razu wiedzieć, jakie jest natężenie promieniowania UV. Ale L’Oreal chce zrobić z tego również ozdobę. Niekoniecznie może to trafiać w gusta dojrzałych pań, ale do nastolatek lub młodych i dynamicznych kobiet przed trzydziestką – jak najbardziej.
Idąc dalej – łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której w podobne rozwiązania inwestuje przemysł medyczny i to na szeroką skalę. Zamiast termometru – robisz sobie kilkudniowy cyfrowy tatuaż i w czasie infekcji wiadomo, jak wyglądały skoki temperatury w Twoim organizmie. A może kłopoty z alergią? Po co wybierać się na badania, skoro elektroniczny tatuaż na Twojej skórze mógłby sam analizować stężenie pyłków i to, co się dzieje z Twoim ciałem, kiedy przychodzi wiosna. Podobnie można by przecież podejmować próby diagnozowania cukrzycy, na bieżąco monitorując poziom glukozy we krwi.
W głowie mam jeszcze jeden pomysł. Jedziesz za granicę, a boisz się kradzieży dowodu, paszportu lub innych sytuacji, w których możesz potrzebować pomocy? Nakładasz elektroniczny tatuaż z danymi osobowymi, listą leków na które jesteś uczulony(a), kogo informować w razie wypadku oraz dodajesz numer ubezpieczenia – i nawet bez dokumentów otrzymasz pomoc.
Jak widzisz – nie potrzeba wcale szukać dziwacznych rozwiązań z tatuowaniem sobie krtani, tylko po to aby móc prowadzić rozmowy telefoniczne. Ale jeśli pokusić się o odrobinę fantazji, można znaleźć dla zaawansowanych rozwiązań, proste zastosowania, które mogą być czasami na wagę życia i śmierci – choroby i zdrowia.