Już niemal rok temu postawiłem na Della. Chciałem, aby to ten producent był następnym dostawcą mojego kolejnego Chromebooka. Więcej – chciałem przesiąść się tym razem na notebooka z procesorem i3. W międzyczasie pojawił się jego następca z układem i5 i to ten stał się obiektem moich westchnień. Dzisiaj wiem już, że nie wejdę po raz trzeci do tej samej rzeki. A wszystko z tego jednego powodu…
Pamiętacie, jak Google pokazywał w marcu br. swoje nowe urządzeniach z Chrome OS na pokładzie? Wówczas zaprezentował też coś, co nazwał Chromebite, a co wyprodukował dla niego Asus. Okazało się, że w plastikowym opakowaniu wielkości przeciętnego batonika, można zmieścić całą platformę Google, podłączyć do dowolnego monitora – i voila! Masz Chromebooka! Bo Chromebit ma być takim przenośnym komputerem w nieco przerośniętym pendrivie.
Od początku nie kryłem zainteresowania, ale raczej mój entuzjazm był umiarkowany. I w miarę upływu czasu się zmniejszał. Bynajmniej nie dlatego, że przestałem się interesować Chromebitami. Szukałem ich długo (oraz różnych wieści na ich temat), ale sieć milczała. Kiedy pojawił się w ostatnich tygodniach ferment, jakoby Google miał pożenić ze sobą Chrome OS i Androida, ten szybko odpowiedział, że nie ma na to szans, bo inwestuje w Chromebita. Wow! Czyli jednak projekt nie umarł?
No i dzisiaj amerykańskie media zaczynają donosić, że produkt trafia na rynek. Sam znalazłem jeden na tamtejszym Amazonie, recenzję produktu przygotował m. in. Engadget, a teraz widzę, że newsa ponawia thenextweb.com. Cóż – nie ma siły nadchodzą Chromebity! I po raz pierwszy tak naprawdę się na tą okoliczność cieszę. Dlaczego? Bo daruję sobie kupno nowego Chromebooka do czasu, aż Google wymyśli, jak ma zamiar tą platformę dalej rozwijać. Bo jak pewnie wiesz – od jakiegoś czasu narzekam na zastój Chrome OS i nie czuję, aby to co obecnie oferuje, było na tyle motywujące, aby rzucać się na nowy, i do tego droższy, sprzęt.
Mój plan jest taki. Kupiłem Surface Pro 3, który jest genialnym komputerem. Windowsa 10 nie pokochałem, ale zdecydowanie bardziej polubiłem z tym notebookiem (nie, wg mnie nie ma on nic wspólnego z byciem tabletem). Co zatem ułożyłem w swojej głowie? Kupuję Chromebita i czekam na rozwój sytuacji. Zobaczę, czy ma to sens, aby używać Chrome OS w taki właśnie – mocno mobilny sposób – systemu do Google.
Jak by nie było – za tym rozwiązaniem przemawia mocno ekonomia – Asus Chromebit to wydatek rzędu… 85 dol! Tak, to żałosna cena. Na tyle, że warto zdać się na eksperyment, chociaż przy ściąganiu tego produktu do Polski z USA może finalnie wyjść kwotowo około 600-700zł. W tym kontekście robi się zdecydowanie za drogo… Niemniej lubię eksperymenty, a Chromebit takim będzie bez dwóch zdań. Wspomniany Engadget, który umieścił swoją recenzję tego mini-sprzętu zestawił jego wydajność w tabelce z innymi Chromebookami. Traf chciał, że paluch jest na ostatnim miejscu, a mój Asus Chromebook C200 na pierwszym w tym zestawieniu. Przejście więc na Chromebita będzie… hmm… poważnym eksperymentem…
Pojawienie się tego produktu w USA jest póki co nieśmiałe. Mocno spóźnione. Niemal nieistotne z perspektywy innych wydarzeń technologicznych i rynkowych przemian – skonstruowane na podobnej zasadzie komputery z Intel Atomem można nabyć za 140 dol. na Amazonie z gwarancją uaktualnienia do Windows 10. W tym świetle Chromebity nie są żadną nowością. Ale może się okazać, że wyposażenie małego Call Center lub salki edukacyjnej w szkole, będzie opłacalniejsze przy hurtowym zakupie monitorów i Chromebitów właśnie.
OK – na cuda nie liczę, ale chcę się spotkać z tą koncepcją. I spróbować ją ugryźć na swoich warunkach. Jak się nie uda… cóż… mam nadzieję, że upatrzony przeze mnie Dell Chromebook będzie w lepszej cenie ;).