W moim poprzednim wpisie strasznie surowo rozprawiłem się z pierwszym Chromebitem, którego producentem jest Asus. Moje wielkie nadzieje i oczekiwania zderzyły się z katastrofalnie wolnym sprzętem. Takie było moje pierwsze wrażenie, kiedy podłączyłem swoje konto Google z caaaałą masą apek do Chromebita. Rzeczywiście konfigurowanie wszystkiego mogło docisnąć do ściany hardware palucha z Chrome OS, ale nie myślałem, że aż tak bardzo. Mam przecież Asus Chromebooka C200, który na starszych bebechach, ale z Intelem na pokładzie po Powerwash (czyli przywracaniu systemu Chrome OS i kasowaniu zawartości pamięci do stanu fabrycznego), wszystko ponownie dodaje w kilka minut. Nie zakładałem, że z Rockchipem potrwa to kilkadziesiąt razy dłużej.
Nieszczęśliwie się złożyło, że w czasie pierwszego spotkania z Asus Chromebitem miałem nawał pracy, którą chciałem z tym urządzeniem rozwiązać. Uparte, długie ładowanie stron, zastopowany YouTube, niemożność zalogowania się do konta na WordPressie, wywarło na mnie fatalne wrażenie, tym bardziej, że miałem otwartych zaledwie pięć kart. Przesiadłem się na Surface, bo nie mogłem dłużej czekać z wykonaniem palących zadań. Ale nie chciałem tego tak zostawiać. Mam taką zasadę, że nie czytam żadnych recenzji sprzętu, który sam będę testował, aby się nie sugerować niczyim zdaniem. Wczoraj przysiadłem do Internetu i rzuciłem okiem za Ocean.
A tam powtarzają, że Asus Chromebit to sprzęt na czwórkę, czasem z minusem, czasem na trójkę z plusem, ale zasadniczo nie jest najgorzej. Każdy recenzent pisze też, że do prostego przeglądania sieci nadaje się idealnie, jeden chyba tylko twierdził, że nawet wideo w 4K u niego działa płynnie, ale to jakiś rodzynek. Dziś na spokojnie podszedłem do Chromebita raz jeszcze, gotów nawet nagrywać na wideo pracę z nim, aby zaprezentować koszmar pracy. Miałem na dzień dobry spore problemy, żeby ustanowiło się połączenie WiFi (które dzień wcześniej ustanowiło się w mgnieniu oka z tym samym routerem), ale kiedy wreszcie ruszyło, to… rzeczywiście, jak na tą konfigurację sprzętową, czyli 2GB RAM i chiński układ Rockchip, jest bardzo dobrze.
Trochę mi głupio i biję się przed Wami drodzy Czytelnicy w pierś, bo pierwsze spotkanie z Chromebitem tak mnie odrzuciło, że zrobiłem sobie od niego dzień przerwy. W tym miejscu przepraszam również firmę Asus, bo moja pierwotna opinia była wygłoszona zbyt „na gorąco”. Dziś jednak ten wpis powstaje właśnie na tymże sprzęcie i nie ukrywam, że praca jest obecnie zadowalająca. Nie jest to oczywiście torpeda, ale strony chodzą płynnie, ładują się bardzo szybko, filmy w Full HD 1080p na YouTube też lecą bez zająknięcia, a nawet Chmura OneDrive i poczta Outlook działają w miarę przyzwoicie.
Mam lekkiego kaca – czuję, że się pospieszyłem, tym bardziej, że sprawność Asus Chromebita jest w stanie zaspokoić moje potrzeby. Nie chcę ponownie ferować zbyt odważnych wyroków. Uważnie przez najbliższe tygodnie przyjrzę się Chromebitowi, niemniej – jeśli jego wydajność utrzyma się na podobnym poziomie, jaki serwuje mi dzisiaj, to będę w stanie zaryzykować stwierdzenie, że mógłby zagościć u mnie na stałe. Na pewno jednak zaryzykuję jeszcze jeden Powerwash, aby sprawdzić, co jest przyczyną tak długiego czasu importowania danych konta i ustawień.