Siedzi we mnie sprawa nowych MacBooków od Apple. Nie umiem przejść jakoś tak naturalnie do porządku dziennego nad entuzjazmem licznych w Polsce blogerów, którzy czują się zachwyceni najnowszymi notebookami od Jabłka, bo wszystko, co sobą reprezentują te komputery wygląda dla mnie, jak całkowite przeciwieństwo komputeryzacji, na którą Apple miał przecież do tej pory ogromny wpływ. Kurczę, ale najgorsze jest w tym wszystkim, że najświeższe maszyny od tego producenta zdradzają jeszcze jeden, dziwaczny i koślawy kierunek rozwoju tej firmy. Bo, czy ktokolwiek dziś jest w stanie sensownie odpowiedzieć sobie na pytanie, dokąd ta firma chce zmierzać, jakie problemy rozwiązywać swoimi produktami oraz – w jaki sposób redefiniować branżę?
Nie trzeba być analitykiem, aby zauważyć, że Apple w ostatnich latach leci ze sprzętem w kulki. I nie tylko chodzi tutaj o nowe MacBooki Pro (zaraz do nich dojdę), ale też chociażby iPhone’y. Gdzie się podziała unifikacja, która była kartą rozpoznawczą Apple? Niedawno obserwowaliśmy premierę iPhone’a SE. Teoretycznie dla ludzi z mniejszymi dłońmi, a także tych fanów marki, którzy przywykli do wyświetlaczy mniejszych niż 5 cali. Co mnie uderza w iP SE? Że smartfon ten nie posiada – chociaż to nowa słuchawka wydana po iPhonie 6s – systemu 3D Touch. Niby niuans, prawda? Ale dlaczego smartfon ten jest z tej funkcjonalności wykastrowany?
Jeśli iść dalej, to wystarczy rzucić okiem na specyfikację poszczególnych modeli, aby zauważyć, że mały iP6s nie ma stabilizacji obrazu, a duży iP6s Plus już ją posiada. Niby niuans, prawda? Ale skąd u Apple tego typu podejście? Nagle znowu – po raz wtóry w swojej historii – zaczynają się rozdrabniać? Za kolejny przykład niech posłuży iPhone 7 i 7 Plus. Dlaczego mniejsza siódemka też nie ma dwóch aparatów? Więcej nawet – dlaczego została pozbawiona złącza słuchawkowego jack 3.5mm? Sam byłem za tym rozwiązaniem (więcej – wciąż za nim jestem!), ale zakładałem, że skoro Apple idzie już w tym kierunku, to przynajmniej zachowa jakąś ciągłość…
A tymczasem prezentuje MacBooki Pro z wyjściem słuchawkowym…, za to pozbawione jakichkolwiek portów, poza jednym typem – Thunderbolt 3. Oczywiście standard kompatybilny z USB typu C, ale dzisiaj, żeby te MacBooki obsłużyć w sensowny sposób, potrzeba miliona przejściówek, które cały ten minimalizm i jego zalety rozpieprzają w pył. I oczywiście – można powiedzieć, że za 5 lat to będzie wszędzie standard, a każdy będzie wspominał, jak to pod koniec 2016 roku połowa blogosfery darła szaty o to rozwiązanie, ale słusznie – TO BĘDZIE STANDARDEM W PRZYSZŁOŚCI, NIE DZISIAJ! A za 5 lat, to te MBPro będą leżeć na śmietniku historii. Tyle z tej rewolucji będzie!
I dobrym przykładem jest tutaj właśnie kwestia portu jack 3.5mm, który mógł wylecieć z iPhone’a, bo najzwyczajniej w świecie świat jest już gotowy na słuchawki Bluetooth. Ma je właściwie co druga osoba, którą widuję ze swoim modelem na głowie. Apple i jego najnowszy iPhone – w tym kontekście – idą rozsądną drogą, popularyzują bowiem rozwiązanie, na które nie tylko rynek jest gotowy, ale też nadszedł czas, aby je w końcu upowszechnił. Tym bardziej, że w tej chwili to streaming rządzi muzycznym polem, na którym audiofilskich jakości próżno szukać, zatem słuchawki Bluetooth nie będą wielce urągać klasie brzmienia (swoją droga bardzo dobrej). Zwłaszcza, że nie dość, że same słuchawki są już na naprawdę świetnym poziomie, to jeszcze powstały liczne kodeki (np. stworzone przez Sony), odpowiedzialne za przekaz brzmienia do bezprzewodowych słuchawek, jak i jak najlepsze dekodowanie dźwięku streamowanego.
Natomiast pełnowartościowy port USB, to w dalszym ciągu świetny, progresywny standard. I progresywny w tym sensie, że upowszechniający się w sposób mało agresywny. Powoli wymuszany przez nowoczesne maszyny, ale bez przesady. Mając liczne dyski przenośne, pendrive’y, czy kable do łączenia smartfonów z komputerem – cały czas jest się w stanie normalnie funkcjonować z ogromnymi bazami danych, które się kolekcjonuje nie tylko w Chmurze. Sam posiadam dwa dyski. Jeden od WD – 1TB oraz drugi Verbatim 2TB i właściwie się z nimi nie rozstaję. Mając nowego MacBooka Pro chyba bym się zaryczał. Dlaczego? Bo rynek nie jest gotowy na standard, który próbuje wszystkim narzucić Apple! Nie jest gotowy dlaczego? Bo mam masę sprzętu – drogiego sprzętu – który, żeby nie poszedł do kosza, MUSI być łączony z nowymi MBPro z wykorzystaniem horrendalnie drogich przejściówek!
A już największym kuriozum w tym wszystkim jest to, że bez kabla wartego 129zł brutto, nie podłączysz do nowego MacBooka Pro nawet swojego superwypasionego iPhone’a… Czy tylko ja czuję tu zgrzyt? Dla kogo są więc te komputery, Apple? Minął ponad tydzień od premiery, a ja wciąż nie mam pojęcia, kto miałby mieć na nich najlepsze używanie? Tym bardziej, że po trzech latach od ich ostatniej premiery, Apple wypuścił komputery, których największą nowością jest dotykowy pasek nad klawiaturą… Touch Bar.
I tak, to komputery, które nawet nie mają takich bebechów, które by na 100 proc. konkurowały z notebookami konkurencji z Windowsem, a cenowo są tak wystrzelone w kosmos, że chyba tylko marsjańska misja Elona Muska jest w stanie je doścignąć. Nie wspominam nawet o modelach, które nie dostały dotykowego paska z Touch ID do logowania, i które wyposażono w dwa, a nie jak w innych wariantach, cztery złącza Thunderbolt 3. Takie trzynastocalowce możesz kupić w Polsce, a dostały słabszy od piętnastek z Touch Barem zintegrowany układ graficzny…
Nie mam pojęcia, w którą stronę idzie Apple? Co chce osiągnąć nowymi MacBookami Pro? Dla kogo przygotowano te komputery? Czy to wszystko, na co dziś stać Apple? Jaką wizję komputeryzacji ma ta firma? A ma w ogóle jakąkolwiek?