[showads ad=rek3]
Stare przysłowie mówi, że darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. I w sumie, jeśli kobyła wygląda na zdrową, to pewnie nie ma co robić fermentu. Gorzej, jak zdechnie po dwóch tygodniach. Oczywiście nie chcę porównywać Tidala do chorego konia, bo byłoby to zdecydowane nadużycie z mojej strony. Uważam, że to bardzo udany i przyzwoity streaming. Niemniej nie chcę już go dłużej u siebie, nawet jeśli dostałem go za darmo w ramach abonamentu u jednego z operatorów. Wróciłem wczoraj do Deezera i czuję ulgę.
Ze streamingiem od Francuzów jestem od samego początku korzystania przeze mnie z tego typu usług. Polubiłem Deezera przede wszystkim za webową apkę, a w dalszym ciągu za naprawdę fajną i intuicyjną obsługę w aplikacji mobilnej. A skoro obsługa jest dla mnie przyjemna, to już korzystanie z bogatych zasobów muzycznych tym bardziej stało się zachęcające. Tidal niby też ma bogatą bazę, ale kilku rzeczy, które lubię, niestety nie zawiera. Ale i to jestem w stanie przeboleć, mam przecież sporo krążków CD i mogę dograć sobie coś w MP3. Dlaczego zatem odrzuciłem Tidala, skoro na pierwszy rzut oka to bardzo udana usługa i do tego całkowicie za free? Są tego dwa bezpośrednie powody.
Pierwszy i do tego podstawowy, to całkowicie – jak na mój punkt widzenia – pozbawiona intuicyjności aplikacja mobilna. Mimo, że używam Tidala od kilku tygodni, tak w żaden sposób nie oswoiłem się z poruszaniem po jego zasobach. Jest dla mnie nieczytelny, tam gdzie chciałbym widzieć przycisk dodawania albumów do trybu offline, po prostu go nie ma, tam gdzie wydaje mi się, że naciśnięcie Play spowoduje odtworzenie całego krążka, to dostaję tylko jedną piosenkę etc. Jedyna rzecz, która w tym względzie udała się Tidalowi to przede wszystkim Playlisty. Nie wszystko, co tam znajduję odpowiada moim potrzebom, ale jest w czym przebierać.
Coś jednak, co doprowadza mnie do absolutnego szału (czyli powód nr 2), przez co nie jestem w stanie przełknąć nawet interfejsu, to po prostu rwące strumieniowanie muzyki. I nie ważne, czy jadę na LTE z Play, WiFi z T-Mobile, czy na swoim stałym łączu domowym – za każdym razem przy którymś kawałku zaczyna się zrywanie muzyki. I to jeszcze pół biedy, gdyby to były przeskoki dwu-, trzy-sekundowe. Ale cisza potrafi trwać kilkadziesiąt sekund lub – co znacznie gorsze – utrwalić się na stałe. Innymi słowy – Tidal nagle przestaje grać i już. A wtedy zaczynam się złościć. Tym bardziej, że musiałem kilka rodzinnych imprez spędzić przed monitorem i kontrolować, co się dzieje, a także wielokrotnie biegając po mieście słyszałem jego jazgot zamiast ulubionych utworów.
Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Tak się po prostu nie da. Włączyłem wczoraj Deezera ponownie do swoich zasobów: wrócił znajomy interfejs, playlisty, są słuchane albumy. Wow, jestem w domu! Niczego nie muszę się uczyć, z niczego rezygnować, mam pełne zaufanie do rozwiązania, z którym jestem od dawna. Poza tym z rozmowy z jednym Twitterowiczem wiem, że nie ja jedyny mam takie problemy z rwącym się streamingiem, więc tym bardziej nie mam ochoty bawić się w Tidalowe doświadczenia. Deezer zostaje, pomimo że coś tam kosztuje miesięcznie. Ale to cena warta spokoju i przede wszystkim – wspomnianego wyżej – zaufania.
[showads ad=rek3]