Wreszcie jest (do pobrania w tym miejscu) długo wyczekiwana stabilna edycja 64-bitowej wersji popularnej lub może nawet najpopularniejszej przeglądarki internetowej – Google Chrome. Wprawdzie mieliśmy do czynienia z jej wcześniejszymi wariantami (w czerwcu ogłoszono testową dla kanałów Dev i Canary), ale teraz wyszukiwarkowy gigant oddaje w nasze ręce skończony produkt. Oczywiście, najistotniejsze jest to, co w 64-bitowej wersji się zmienia i czy warto pobierać ją na swój komputer?
Właściwie, to chyba nie będziecie mieli wyjścia. Google obiecuje, że jest szybciej, bezpieczniej i stabilniej. Ma za tym iść bardziej nowoczesna optymalizacja, która szczególnie będzie widoczna przy stronach z multimediami i grafiką. Już w czerwcu zespół pracujący nad nową wersją Chrome obiecywał, że edycja 64-bitowa będzie wydajniejsza w tym względzie nawet o 25 proc! Ponadto o połowę mają być lepiej renderowane treści ze stron internetowych.
Wiem, że wiele osób od dłuższego czasu narzeka na Chrome, w wielu serwisach czytam, że ten czy inny bloger wraca do Firefoxa lub hołubi Operę, ale ja jestem z przeglądarką Google od lat. Rzeczywiście wiele się już zmieniło, a to co mnie zachwycało, kiedy zaczynałem z nią swoją przygodę – czyli ultralekkość – rozrosło się i zaczęło działać nieco ociężale. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż – jak dla mnie – jest szybko (nawet bardzo szybko), sprawnie i efektywnie.
Cenię sobie też niezawodność i multifunkcjonalność Chrome, bowiem bez przerwy korzystam z niej to w smartfonie, to w tablecie, to znowu na komputerze z Windowsem, a potem przeskakuję na iPada lub jeszcze coś drążę na Chromebooku i tak w kółko – i właściwie zawsze mam dostęp do rozgrzebanych treści. Bo prawda jest taka, że inne rzeczy czytam na małym ekranie telefonu, a inne kiedy siadam do notebooka. Podobnie mam z tabletami. Wielokrotnie też Chrome uratowała moje wpisy, które nawet jeśli zawiodło połączenie internetowe, a coś się w niej posypało, to po ponownym uruchomieniu miałem przed nosem tekst na bloga w miejscu, w których wszystko szlag trafił.
Chrome ma swoje wady. Nie jest przecież tak kolorowo – nie wszystkie zakładki aktualnie otwarte na komputerze zapamiętuje i potrafi wyświetlić mi w smartfonie, zdarza się też, że naprawdę długo ładuje zawartość poszczególnych kart oraz ostatnio zgubiła (przy przesiadce na nowego Chromebooka) jeden ze ulubionych skrótów na pasku zakładek. Ale zakładając, że na swoich urządzeniach mam otwartych standardowo od ok. 15 do 30 lub 40 zakładek, to przecież i tak sprawuje się świetnie. Nawet jej wczesne wersje beta działają bardzo w porządku, a zaawansowani użytkownicy mogą wyciskać z niej cuda dzięki rozbudowanemu menu ustawień z flagami (dla chętnych i lubiących eksperymenty, wpiszcie w pasku adresu to: chrome://flags/).
Ponadto – o czym przygotowuję osobny wpis – ostatnia wersja beta Chrome na Androida zachwyciła mnie do tego stopnia, że do stabilnej edycji wracam niechętnie, a i tak właściwie nie spotykają mnie żadne przykre niespodzianki w jej działaniu. Wiążę więc z wersją 64-bitową przeglądarki Chrome, która dostępna jest póki co na komputery z Windowsem, spore nadzieje. Prawda jest bowiem taka, że to moje podstawowe narzędzie pracy, z wieloma podłączonymi rozwiązaniami, bez których dzisiaj trudno mi się obejść. Gładko opuszczam platformę Microsoftu na rzecz Chrome OS, a rozbudowane możliwości samej tylko przeglądarki na systemie giganta z Redmond są już na tyle ingerujące w system, że właściwie nie widzę większych powodów, aby korzystać z jego propozycji w stylu MS Office, Paint czy od biedy WordPad.
Brawo Google, czekam na wersje dla kolejnych urządzeń i platform!
Źródło: blog chromium